zmienila tylko zamek w drzwiach. Uparta i niezlomna, jak z wyrzutem w glosie okreslil jej postawe Cesar, dzwoniac raz po raz, zeby sie dowiedziec, czy wszystko w porzadku. Co zas sie tyczylo Munoza, Julia wiedziala (antykwariusz nie zdolal utrzymac tajemnicy), ze noc po zamordowaniu Menchu obydwaj spedzili na strazy w poblizu jej domu, ogrzewajac skostniale ciala kawa z termosu i piersiowka koniaku, ktora Cesar przewidujaco zabral ze soba. Sterczeli tam ladnych pare godzin, otuleni w plaszcze i szaliki, i zaciesniali przedziwna przyjazn, ktora wskutek dramatycznego obrotu spraw te dwie jakze rozne postacie zdolaly przy Julii zawiazac. Dowiedziawszy sie o wszystkim, Julia zabronila im powtarzania podobnych wybrykow. W zamian obiecala, ze nikomu nie bedzie otwierac i ze bedzie sypiac z derringerem pod poduszka.

Spojrzala na pistolet, kiedy pakowala rzeczy do torebki, i musnela czubkami palcow chlodny metal lufy. Mijal czwarty dzien od smierci Menchu. Nie pojawily sie nowe karteczki, nie bylo gluchych telefonow. Moze – pomyslala bez przekonania – koszmar sie skonczyl.

Nakryla Buoninsegne plotnem, powiesila fartuch do szafy i narzucila na siebie plaszcz. Tarcza zegarka, polyskujaca po wewnetrznej stronie lewego przegubu, pokazywala za pietnascie osma. Wlasnie miala zgasic swiatlo, kiedy zadzwonil telefon.

Odlozyla sluchawke i znieruchomiala, wstrzymujac oddech i hamujac sie przed gwaltowna ucieczka. Dreszcz przebiegl ja po plecach niczym lodowaty podmuch, tak nagly, ze az sie cala zatrzesla. Musiala sie oprzec o stol, zeby odzyskac jaki taki spokoj. Nie byla w stanie oderwac przerazonych oczu od aparatu. Glos, ktory uslyszala, byl nie do rozpoznania, bezplciowy, taki, jakiego brzuchomowcy uzyczaja swym niesamowitym lalkom. Skrzeczacy glos, od ktorego przeszla ja gesia skorka, a sercem zawladnal slepy strach.

“Sala dwunasta, Julio…” Cisza i stlumiony oddech: byc moze ten ktos zaslonil mikrofon chustka. “… Sala dwunasta” – powtorzyl. “Bruegel starszy” – dodal po chwili milczenia. Potem rozlegl sie krotki suchy, zlowrogi smiech i trzask odkladanej sluchawki.

Usilowala zebrac rozdygotane mysli i nie dac sie opetac obezwladniajacej panice. Podczas nagonki – powiedzial jej kiedys Cesar – pierwsze kaczki, ktore padaja na widok strzelby mysliwego, to te przerazone… Cesar. Chwycila telefon, zeby wykrecic numer antykwariatu, potem jego domu – na prozno. Munoza tez nie zastala. Przez jakis czas, ktorego dlugosc napawala ja niepokojem, bedzie musiala dawac sobie rade sama.

Wyjela i odbezpieczyla derringera. Przynajmniej teraz jest w stanie byc rownie grozna, jak tamci. I znow przypomniala sobie slowa Cesara. Kiedy byla mala, zwierzyla mu sie ze swoich dziecinnych lekow, a on, udzielajac jej kolejnej lekcji, powiedzial: “W ciemnosci rzeczy nie zmieniaja ksztaltu ani miejsca, po prostu tylko ich nie widzimy”.

Wyszla na korytarz z pistoletem w dloni. O tej porze w budynku byli tylko straznicy. Robili wlasnie obchod, ale trudno bylo sie zorientowac, gdzie akurat mogla na nich trafic. W koncu korytarza byly schody, a tam, gdzie zakrecaly pod katem prostym, znajdowaly sie szerokie podesty. Swiatla alarmowe tworzyly wokol niebieski polmrok, w ktorym mozna bylo dostrzec zarysy ciemnych swa patyna obrazow, marmurowa balustrade schodow i popiersia rzymskich patrycjuszy, pelniacych warte w swoich niszach.

Zdjela buty i wsadzila je do torebki. Chlod podlogi przeniknal ja poprzez ponczochy. W najlepszym przypadku cala dzisiejsza przygoda skonczy sie gigantycznym przeziebieniem. Zeszla po schodach, przechylajac sie co i raz przez barierke, ale niczego podejrzanego nie zauwazyla. Wreszcie dotarla na sam dol i tu musiala dokonac wyboru. Jedna droga, wiodaca przez ciag sal przeznaczonych do renowacji dziel sztuki, prowadzila az do wyjscia ewakuacyjnego, przez ktore dzieki karcie elektronicznej Julia mogla wydostac sie na ulice. Idac druga droga, przez waziutki korytarzyk, docieralo sie do drzwi wychodzacych na czesc wystawowa muzeum. Wprawdzie z reguly byly zamkniete, ale klucz tkwil w zamku do dziesiatej wieczorem, kiedy straznicy robili ostatni obchod aneksu, w ktorym sie teraz znajdowala.

Stojac u stop schodow na bosaka, z pistoletem w reku, zastanawiala sie nad obydwiema mozliwosciami. Od dolu ciagnelo zimnem, w zylach krew lomotala nieznosnie i strasznie szybko. Za duzo pale – przyszla jej do glowy kretynska mysl. Cala skupila sie teraz na dloni sciskajacej derringera. Uciec stad w te pedy, czy sprawdzic, co sie kryje w sali dwunastej… Druga ewentualnosc oznaczala niemila perspektywe szesciu, siedmiu minut spacerku przez opustoszaly gmach. Gdyby tylko miala szczescie dopasc po drodze straznika tego skrzydla… Byl to mlody mezczyzna, ktory za kazdym razem, kiedy spotykal Julie podczas pracy w warsztacie konserwatorskim, zapraszal ja na kawe z automatu i przekomarzal sie, mowiac, ze najpiekniejszym eksponatem calego muzeum sa jej nogi.

Niech to diabli – pomyslala po chwili zastanowienia. Przeciez zabijala juz w zyciu piratow. Jezeli zabojca jest tam w srodku, to nadarza sie swietna okazja, moze jedyna, zeby stanac z nim twarza w twarz. W koncu to on sie porusza, a ona, czujna i ostrozna kaczka, katem oka obserwuje teren, sciskajac w dloni piecset gramow chromowanego metalu, masy perlowej i olowiu, ktore po uruchomieniu z odpowiedniej odleglosci moga radykalnie zmienic uklad sil w tym specyficznym polowaniu.

Julia nie wypadla sroce spod ogona, na dodatek byla tego swiadoma. Rozchylila nozdrza, jakby chciala zwietrzyc, z ktorej strony nadciaga niebezpieczenstwo, zacisnela zeby i przypomniala sobie wscieklosc, jaka budzily w niej wspomnienia Alvara i Menchu. Postanowila, ze nie bedzie wystraszona marionetka na szachownicy, ale figura zdolna do odwetu przy pierwszej okazji. Oko za oko, zab za zab. Ktokolwiek to jest, wyjdzie mu na spotkanie. Czy to w sali dwunastej, czy chocby w piekle. Na rany Chrystusa, tak zrobi.

Popchnela drzwi wewnetrzne, ktore, jak sie spodziewala, staly otworem. Stroz nocny byl chyba daleko, bo wokol panowala niczym nie zmacona cisza. Minela nawe, z ktorej spogladaly na nia puste, nieruchome oczy marmurowych posagow, rzucajacych grozne cienie. Dalej byla sala ze sredniowiecznymi retabulami, na ktorych w mroku zdolala dojrzec tylko slabe refleksy zlocen i aureoli. Na drugim koncu nawy, po lewej, widziala juz zarys schodkow, wiodacych do sal z wczesnym malarstwem flamandzkim. Wsrod nich byla tez sala dwunasta.

Zawahala sie, stanawszy na pierwszym stopniu, i wbila czujny wzrok w ciemnosci. W tej czesci strop byl duzo nizszy, wiec swiatelka alarmowe pozwalaly dostrzec wiecej szczegolow. W niebieskawym polmroku kolory obrazow sprowadzaly sie do czystego swiatlocienia. Ledwie rozpoznala Zdjecie z krzyza van der Weydena, wyolbrzymione zlowrogo i nierealnie przez ciemnosc, w ktorej dawalo sie rozroznic jedynie najjasniejsze plamy: sylwetka Chrystusa i oblicze Jego zmartwialej Matki z reka lezaca obok bezwladnego ramienia Syna.

Oprocz postaci z obrazow nie bylo tu nikogo, a i one, niewidoczne z braku swiatla, wydawaly sie pograzone w dlugim snie. Spokoj tego miejsca musial byc tylko pozorny, wiec Julia, natchniona przez sledzace ja ze scian obrazy stworzone rekami ludzi zmarlych setki lat temu, podeszla do progu sali dwunastej. Daremnie usilowala przelknac sline, w ustach miala kompletnie sucho. Obejrzawszy sie za siebie jeszcze raz i nie dostrzeglszy niczego podejrzanego, czujac, jak miesnie twarzy tezeja jej od napiecia, zaczerpnela powietrza i weszla do sali tak, jak widziala na filmach: palec na spuscie pistoletu, kolba scisnieta obydwiema dlonmi, lufa wycelowana w mrok.

Tu tez nikogo nie bylo i na Julie splynela nieskonczona, upojna ulga. Najpierw zobaczyla w mroku zarys genialnego koszmaru Ogrodu rozkoszy, zajmujacego wieksza czesc jednej ze scian. Sama oparla sie o sciane przeciwlegla, macac oddechem przejrzysta szybe okrywajaca Autoportret Durera. Wierzchem dloni otarla pot sciekajacy po czole i ruszyla w kierunku trzeciej sciany, tej w glebi. W miare jak sie zblizala, kontury, a potem i kolory obrazu Bruegla z wolna wylanialy sie przed jej oczami. Ciemnosc skrywala szczegoly, ale potrafila je rozpoznac bez trudu, bo dzielo zawsze wywieralo na niej niezwykle wrazenie. Od lat szczegolnie mocno dzialal na jej wyobraznie tragizm oddany najdrobniejszym ruchem pedzla, wyraziste, niezliczone postacie ogarniete nieublaganym tchnieniem smierci, mnogosc scen zlaczonych w makabryczna calosc. W slabym blekicie dobiegajacym z sufitu mozna bylo rozroznic szkielety wylewajace sie tlumnie z wnetrznosci ziemi na podobienstwo msciwego, niszczacego wichru, czarne sylwetki ruin odcinajace sie na tle odleglej pozogi, obracajace sie daleko kola meczarni, obok szkielet wznoszacy miecz nad glowa skazanca, ktory modli sie na kleczkach z zawiazanymi oczyma… A na pierwszym planie krola zaskoczonego w srodku festynu, objetych kochankow, nieswiadomych nadejscia ostatniej godziny, rozesmiana czaszke walaca w kotly Sadu Ostatecznego, zdjetego przerazeniem rycerza, ktory jednak wciaz ma na tyle odwagi, ze w gescie buntu wyciaga miecz z pochwy, by drogo sprzedac swa skore w tej beznadziejnej, koncowej walce…

Karteczka tkwila wcisnieta na dole miedzy obraz a rame. Tuz nad pozlacana winietka, na ktorej Julia raczej odgadla niz zobaczyla dwa straszliwe slowa, bedace tytulem dziela: Triumf smierci.

Вы читаете Szachownica Flamandzka
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату