Byla to ostatnia partia turnieju. Final goncami i pionami, na szachownicy zostalo juz niewiele bierek. Naprzeciwko podium, na ktorym potykali sie finalisci, ich ruchy sledzilo paru widzow. Jeden z sedziow zaznaczal zmiany sytuacji na tablicy wiszacej na scianie pomiedzy portretem
Mlodzieniec w szarej marynarce odruchowo dotknal wezla krawata i popatrzyl na swoje czarne bierki z rozpacza. Bezlitosna, metodyczna gra przeciwnik od paru posuniec osaczal go, nie dajac zadnej nadziei. Biale nie graly blyskotliwie, raczej dokonywaly powolnego postepu na solidnie przygotowanej bazie – grano obrone krolewsko-indyjska – i zyskiwaly przewage dzieki cierpliwemu wykorzystywaniu bledow rywala. Graly bez wyobrazni, niweczac jednak skutecznie wszelkie proby ataku na krola ze strony czarnych, zdziesiatkowanych i rozproszonych, pozbawionych mozliwosci schronienia, niezdolnych przeszkodzic bialym pionom w ich nieustepliwym dazeniu do promocji na hetmana.
Oczy mlodzienca w szarej marynarce zaszly mgla ze zmeczenia i wstydu. Przekonanie, ze mogl zwyciezyc, ze gral lepiej, odwazniej i blyskotliwiej od przeciwnika, nie zdolalo pocieszyc go w obliczu nieuchronnej kleski. Jego niepohamowana, zarliwa wyobraznia pietnastolatka, niezwykla wrazliwosc, jasnosc mysli, a nawet niemal fizyczna rozkosz, jaka odczuwal, gdy dotykal bierek z lakierowanego drewna i przesuwal je wytwornymi ruchami po szachownicy, snujac na bialych i czarnych polach delikatna intryge o prawie idealnej harmonii i pieknie – wszystko to nagle okazalo sie jalowe, splamione dzika satysfakcja i pogarda, malujaca sie na twarzy zwycieskiego przeciwnika, ponurego gbura o malych oczkach i prostackich rysach, ktorego jedynym tytulem do chwaly bylo ostrozne wyczekiwanie. Jak pajak posrodku sieci, jak niewypowiedziany tchorz.
A wiec szachy mogly byc i takie – pomyslal mlodzieniec grajacy czarnymi. Ostatecznym upokorzeniem, niezasluzona kleska, nagroda dla tego, kto niczym nie ryzykuje. Tak to odczuwal w owym momencie, siedzac przed szachownica, na ktorej widac bylo nie tyle porozstawiane glupie bierki, ale namacalne odbicie ludzkiego losu, zycia i smierci, bohaterstwa i ofiary. Przypomnieli mu sie dumni rycerze francuscy pod Crecy, rozbici w pelnej glorii przez lucznikow walijskich krola Anglii. Podobnie i jego smiale, glebokie ataki skoczkami i goncami, piekne ruchy, zuchwale jak ciosy szpada, nadciagajace niczym heroiczne, daremne fale, napotykaly druzgocacy opor flegmatycznego, nieruchawego przeciwnika. Bialy krol, znienawidzona figura, stal za nieprzebyta barykada plebejskich pionkow i z dala, z pogarda identyczna jak ta na twarzy jego gracza, obserwowal niepokoj i bezsilnosc osamotnionego czarnego krola, ktory nie mogl juz liczyc na pomoc rozproszonych, wiernych pionow, pierzchajacych w poplochu wobec beznadziejnej sytuacji.
Na tym zimnym bialo-czarnym polu okrutnej walki nie bylo juz nawet jak ocalic honoru. Katastrofa kompletnie go zrujnowala, razem z nim niszczac takze jego wyobraznie, jego marzenia, jego czesc. Mlodzieniec w szarej marynarce oparl lokiec na stole, czolo polozyl na dloni, zamknal na chwile oczy i sluchal slabnacego z wolna szczeku broni w pograzonej w ciemnosci dolinie. Nigdy wiecej – powiedzial sobie w duchu. Gallowie pokonani przez Rzym odmowili wypowiadania nazwy miejsca wlasnej przegranej, i on tez do konca zycia nie bedzie wspominal tego, co w owej chwili objawila mu jalowa chwala. Nigdy juz nie usiadzie do szachow. I oby mogl takze pogrzebac to w pamieci, jak faraonow, ktorych po smierci skladano do grobowcow razem z ich imionami.
Przeciwnik, sedzia i widzowie oczekiwali kolejnego posuniecia ze zle skrywana niechecia, final bowiem za bardzo juz sie przedluzal. Mlodzieniec ostatni raz popatrzyl na swego osaczonego krola i z uczuciem wspolnie poniesionej kleski uznal, ze pozostaje tylko jedno wyjscie: wlasna reka zadac mu cios laski, dac prawo do godnej smierci, nie czekajac, az skonczy zaszczuty niczym kundel, zapedzony w kozi rog szachownicy. Wyciagnal wiec palce ku samotnej figurze i z niebywala czuloscia przewrocil pokonanego krola, pelnym uwielbienia gestem kladac go na pustych kwadratach.
XV. Koncowka hetmana
Grajac w nie popelnilem niejeden grzech: namietnosci,
klotnie, niepotrzebne (albo i klamliwe) slowa
nie ominely ani mnie, ani mojego przeciwnika
– a czasem nas obydwu naraz. Przez szachy
zaniedbalem tyle powinnosci tak wobec Boga, jak i ludzi…
E. Harley,
Kiedy Cesar skonczyl swa opowiesc – a mowil cicho, wpatrzony w nieokreslony punkt pokoju – usmiechnal sie do siebie i odwrocil z wolna ku szachom z kosci sloniowej, lezacym na stole. Wreszcie wzruszyl ramionami, chcac moze dac tym gestem do zrozumienia, ze nikt nie wybiera wlasnej przeszlosci.
– Nigdy mi o tym nie opowiadales – odezwala sie Julia. Miala wrazenie, ze jej glos zabrzmial jakos absurdalnie nie na miejscu.
Nie od razu odpowiedzial. Pergaminowy abazur sprawial, ze polowa jego twarzy pozostawala w cieniu. Skape swiatlo wyraznie akcentowalo zmarszczki wokol oczu, arystokratyczny profil, waski nos i podbrodek, wszystko jak z misternie rytego starego medalu.
– A jakze moglbym opowiadac ci o czyms, czego nie bylo? – szepnal miekko i pierwszy raz po dlugiej przerwie jego wzrok, a moze tylko przycmiony blask oczu, spoczal na Julii. – Przez ponad czterdziesci lat czynilem wysilki, by wierzyc, ze tak wlasnie jest – w jego usmiechu pojawil sie drwiacy grymas, ktorego adresatem byl bez watpienia sam antykwariusz. – Nie zagralem wiecej w szachy, nawet samemu. Nigdy.
Dziewczyna pokrecila w zdumieniu glowa. Ledwie byla w stanie w to wszystko uwierzyc.
– Ty jestes chory.
Odpowiedzial jej krotki, oschly smiech. Swiatlo odbijalo sie w oczach Cesara jak w krysztalkach lodu.
– Rozczarowujesz mnie, ksiezniczko. Przynajmniej po tobie oczekiwalem, ze nie bedziesz isc po linii najmniejszego oporu – popatrzyl w zadumie na fifke. – Zapewniam cie, ze jestem w pelni wladz umyslowych. Czy moglbym tak precyzyjnie dopracowac szczegoly tej pieknej historii, gdyby bylo inaczej?
– Pieknej? – wpatrywala sie wen zaskoczona. – Mowisz o Alvarze, o Menchu…? I nazywasz to “piekna historia”? – wzdrygnela sie z przerazeniem i pogarda. – Na milosc boska! Co ty, do cholery, wygadujesz?!
Antykwariusz spokojnie wytrzymal jej spojrzenie, po czym zwrocil sie w strone Munoza, jakby szukal pomocy.
– Sa pewne aspekty… estetyczne – powiedzial. – Czynniki nader oryginalne, ktorych nie powinnismy sprowadzac do tak powierzchownego poziomu. Szachownica nie sklada sie wylacznie z bieli i czerni. Na fakty mozna spogladac z wyzszych perspektyw. Z perspektyw obiektywnych – popatrzyl na nich z naglym smutkiem, ktory musial byc autentyczny. – Ufalem, ze zdajecie sobie z tego sprawe.
– Wiem, o czym pan mowi – odezwal sie Munoz ku zdumieniu Julii. Ciagle stal nieruchomo posrodku salonu, z rekami w kieszeniach pomietego plaszcza. W kaciku jego ust znow pojawil sie ten slaby grymas, ledwie widoczny usmieszek, nieokreslony, nieobecny.
– Pan wie? – krzyknela Julia. – Co pan pieprzy? Co pan moze wiedziec?!
Zacisnela piesci z oburzenia. Dyszala jak zwierze po dlugim biegu. Na Munozie jednak nie zrobilo to wrazenia i Julia dostrzegla wdziecznosc w spokojnym spojrzeniu, jakie Cesar poslal szachiscie.
– Dokonalem trafnego wyboru – rzekl antykwariusz. – I bardzo mnie to raduje.
Munoz nie odpowiadal, patrzyl tylko na obrazy, meble i przedmioty zapelniajace pokoj i kiwal powoli glowa, jakby wyciagal z tego sekretne wnioski. Wreszcie po jakims czasie pokazal na dziewczyne ruchem podbrodka.
– Chyba panna Julia ma prawo poznac cala historie.
– Pan tez, moj drogi.
– Ja tez. Chociaz ja pelnie tu tylko role swiadka.