Antykwariusz wzgardliwie leniwym gestem dloni dal do zrozumienia, ze czas przestal go obchodzic.
– Z grubsza od dwoch miesiecy. Zaczelo sie od drobnego guza w odbycie. Bardzo nieprzyjemna rzecz.
– Nic mi nie mowiles.
– A dlaczego mialem mowic…? Wybacz, ze wyrazam sie moze malo delikatnie, ale moj odbyt to moja sprawa.
– Ile czasu ci zostalo?
– Nie za wiele. Chyba z szesc, siedem miesiecy. Podobno potwornie sie chudnie.
– No to posla cie do szpitala. Nie pojdziesz do wiezienia. Ani nawet do domu wariatow, ktorego tak sie boisz.
Cesar pokrecil glowa z lagodnym usmiechem.
– Nie trafie do zadnego z tych trzech miejsc, moja droga. Masz pojecie, co to za szkaradna smierc…? O, nie. Nie ma mowy. Odmawiam. Ostatnio wszyscy na to umieraja, wobec czego zachowam przynajmniej prawo do potraktowania samego siebie w sposob szczegolny… Trzese sie na mysl, ze ostatnim obrazem z tego swiata moglaby byc butelka plynu fizjologicznego zawieszona nad glowa… Okropni odwiedzajacy, ktorzy przydeptuja ci aparature tlenowa i tak dalej… – omiotl wzrokiem meble, gobeliny i obrazy. – Wole final florencki, posrod ukochanych przedmiotow. Takie rozwiazanie, dyskretne i lagodne, bardziej pasuje do moich upodoban i mojego charakteru.
– Kiedy?
– Niebawem. Kiedy bedziecie tak dobrzy i zostawicie mnie juz samego.
Munoz czekal na ulicy, oparty o sciane, z postawionym wysoko kolnierzem plaszcza, do tego stopnia pograzony w rozmyslaniach, ze kiedy Julia pojawila sie na progu, podniosl na nia oczy dopiero po dluzszej chwili.
– Jak chce to zrobic? – spytal.
– Kwas pruski. Od lat trzyma schowana ampulke – usmiechnela sie z gorycza. – Twierdzi, ze strzal z pistoletu jest bardziej heroiczny, ale pozostawilby mu na twarzy nieprzyjemny wyraz naglego zaskoczenia. Woli zachowac dobry wyglad.
– Ach, tak.
Julia zapalila papierosa. Powoli, z rozmyslnym ociaganiem.
– Tu za rogiem jest budka telefoniczna… – patrzyla na Munoza nieobecnym wzrokiem. – Prosil, zebysmy dali mu dziesiec minut, zanim zawiadomimy policje.
Ruszyli chodnikiem w zoltawym blasku latarni. U kresu pustej ulicy swiatla zmienily sie z zielonych na pomaranczowe i wreszcie na czerwone. To ostatnie wydobylo z twarzy Julii nierzeczywiste glebokie cienie.
– Co pani teraz zrobi? – zainteresowal sie Munoz. Mowiac, nie patrzyl na nia, wbil spojrzenie w chodnik przed soba. Wzruszyla ramionami.
– Zalezy od pana.
I wtedy pierwszy raz uslyszala, jak Munoz sie smieje. Smiechem niskim i delikatnym, nieco nosowym, dobiegajacym jak gdyby z samego wnetrza. Przez ulamek sekundy Julia miala wrazenie, ze to smieje sie ktoras z postaci obrazu, a nie idacy obok szachista.
– Pani przyjaciel ma racje – powiedzial. – Przydalyby mi sie czyste koszule.
Julia pogladzila palcami trzy figurki z porcelany – Oktawia, Lucynde i Scaramuccia – ktore spoczywaly w kieszeni plaszcza obok zalakowanej koperty. Z zimna usta jej zdretwialy, a lzy na policzkach niemal zamarzly.
– Powiedzial cos jeszcze, zanim zostal sam? – spytal Munoz.
Znowu wzruszyla ramionami. “Nec sum adeo informis… I wcale nie jestem brzydki: niedawnom przechylil sie z brzegu, gdy wiatr nad morzem ucichnal i wygladzily sie fale” [27]… Kogoz innego mogl cytowac Cesar, jesli nie Wergiliusza? Od progu odwrocila sie ostatni raz, zeby ogarnac spojrzeniem spowity polmrokiem salon, ciemne prostokaty starych obrazow na scianach, przytlumiona przez pergaminowy abazur watla poswiate na meblach, pozolkla kosc sloniowa, zlocenia na grzbietach ksiazek. Posrodku pokoju wznosila sie czarna sylwetka antykwariusza, ktorego rysow nie sposob juz bylo rozroznic: smukly kontur, wyrazny jak na dawnym medalu czy kamei, i cien, zalewajacy czerwien i ochre arabeski na dywanie, siegajacy niemal stop Julii. Zegar wybil kuranty akurat w chwili kiedy zamykala drzwi, majac wrazenie, ze zatrzaskuje grob – jakby wszystko bylo zawczasu zaplanowane, jakby kazdy sumiennie odegral przeznaczona mu role wedlug scenariusza rozpisanego na szachownicy, o wyznaczonej porze, piecset lat od rozpoczecia pierwszego aktu. Po ostatnim matematycznie precyzyjnym ruchu czarnego hetmana zapadnie kurtyna.
– Nie – odparla cicho, czujac, jak obraz powoli sie oddala, tonie w czelusciach pamieci. – Wlasciwie nic nie powiedzial.
Munoz uniosl glowe jak chudy niezgrabny pies, ktory usiluje cos wyweszyc na ciemnym niebie, i usmiechnal sie z niezdarna czuloscia.
– Szkoda. Bylby z niego swietny szachista.
Echo jej krokow rozlega sie po bezludnym kruzganku, plynie pod sklepieniami, w ktorych juz czaja sie cienie. Ostatnie promienie zachodzacego slonca padaja niemal poziomo, ledwie widoczne poprzez kamienne arkady, rozpalajac na czerwono mury klasztorne, puste nisze, zolknace liscie jesiennego bluszczu oplatajacego kapitele – potwory, rycerzy, swietych, mitologiczne zwierzeta – i gotyckie luki, otaczajace zapuszczony ogrod. Wiatr wiejacy z polnocy, zwiastun zimy, wyje gdzies na zewnatrz, spada po zboczu, gnie galezie drzew, gra w stuletnich kamiennych gargulcach i okapach, oplywa dzwony z brazu w klasztornej dzwonnicy, zwienczonej skrzypiacym pordzewialym kurkiem, uparcie pokazujacym dalekie i niedostepne poludnie, zapewne pelne swiatla.
Kobieta w zalobie zatrzymuje sie przy fresku zniszczonym przez czas i wilgoc. Po jego pierwotnych kolorach pozostalo zaledwie wspomnienie: blekit tuniki, ochra jakiegos szczegolu. Ucieta przy nadgarstku, reka wskazuje nieistniejace niebo i Chrystusa o obliczu z trudem dajacym sie odroznic od pokruszonego tynku; promien slonca, a moze Swiatla Bozego, pozbawionego juz zrodla i punktu przeznaczenia, zawieszony miedzy niebem a ziemia, szczatek zoltej jasnosci, absurdalnie zastygly w czasie i przestrzeni, gasnie z wolna tlamszony przez uplywajace lata i nieprzyjazna pogode, az wreszcie kiedys zniknie, jakby nigdy nie istnial. I aniol pozbawiony ust, o zmarszczonym czole niczym u sedziego czy kata, z ledwie widocznymi poplamionymi wapnem skrzydlami, kawalkiem tuniki i nieostrym mieczem.
Kobieta w zalobie odchyla czarny welon skrywajacy gorna czesc twarzy i dluzsza chwile wpatruje sie w oczy aniola. Od osiemnastu lat zatrzymuje sie tu codziennie o tej samej porze i obserwuje spustoszenie, jakie czas czyni z malowidlem. Widzi, jak z wolna zacieraja sie ksztalty, zzerane nieublaganym tradem, jak kontury aniola rozplywaja sie w brudnym gipsie sciany, jak plamy wilgoci wchlaniaja kolory, smagaja i niszcza postacie. Tu, gdzie mieszka, nie ma luster: regula zakonu, wedle ktorej slubowala (a moze kazano slubowac, w jej pamieci pojawia sie coraz wiecej bialych plam, jak na tym fresku), wyraznie ich zakazuje. Juz od osiemnastu lat nie widziala swojej twarzy, wiec ten aniol, niegdys bez watpienia pelen urody, jest jedynym zewnetrznym swiadectwem tego, ze sie starzeje: odpryski farby to zmarszczki, wyblakle rysy to przywiedla skora. Chwilami, kiedy jasnosc splywa na umysl niczym fala omywajaca piasek plazy, chwilami, ktorych uczepia sie kurczowo, probujac rozpaczliwie oplesc na nich swoja udreczona upiorami pamiec – wydaje jej sie, ze ma piecdziesiat cztery lata.
Z kaplicy dobiega wyduszony przez grube mury odglos chorow wyspiewujacych chwale Panska na chwile przed udaniem sie do refektarza. Kobieta w zalobie ma dyspense od niektorych nabozenstw i o tej porze woli spacerowac po pustych kruzgankach jak czarny milczacy cien. Z kibici zwisa jej rozaniec z poczernialego drewna, ktorego dawno juz nie odmawia. Daleki spiew modlitewny stapia sie w jedno z wyciem wiatru.
Gdy ponownie rusza w droge i dochodzi do okna, gasnace slonce jest juz tylko czerwona plama na horyzoncie, co pierzcha przed olowianymi chmurami nadciagajacymi z polnocy. U stop wzgorza widac szerokie szare jezioro polyskujace stalowymi falami. Kobieta opiera suche, kosciste dlonie na kamiennym parapecie – okno zwienczone jest ostrym lukiem, wspomnienia powracaja bez zmilowania – i czuje, jak chlod przeplywa z muru