wlasnej, nieprzymuszonej woli, aby zakonczyc egzystencje ziemska i zaczac nowa, duchowa?
— Tak, ojcze — wyszeptal bladymi wargami Fitzsimmons.
— Czy dokonano odpowiednich przygotowan umozliwiajacych ci te egzystencje?
— Tak, ojcze.
Duchowny odwrocil sie w strone Reilly’ego.
— Kennethcie Reilly, czy znalazles sie w tym miejscu z wlasnej, nieprzymuszonej woli, aby kontynuowac swoja egzystencje na ziemi w ciele Williama Fitzsimmonsa?
— Tak, ojcze — powiedzial z naciskiem Reilly.
— Czy sprawiles, by William Fitzsimmons dostapil zycia w wiecznosci, czy przekazales odpowiednia sume na rzecz jego spadkobiercow i oplaciles podatki zwiazane z tymi transakcjami?
— Tak, ojcze.
— A wiec rzeczy maja sie nastepujaco: nie dochodzi do zadnej zbrodni, tak w oczach prawa panstwowego, jak i religijnego. Nie jestesmy swiadkami utraty zycia, gdyz William Fitzsimmons bedzie od dzisiaj przebywal w niebiosach, gdy Kenneth Reilly, zmieniajac cialo, bedzie kontynuowal swoje ziemskie zycie. Niech stanie sie reinkarnacja!
Blaine mial wrazenie, ze bierze udzial w ceremonii przypominajacej osobliwa mieszanke slubu i egzekucji. Usmiechniety duchowny zniknal z podium. Ludzie z obslugi zajeli sie obydwoma mezczyznami, sprawnie podlaczyli elektrody.
Zapadla cisza. Czesc obecnych pochylila sie do przodu, w natezonym oczekiwaniu.
— Zaczynajcie — powiedzial Reilly, patrzac na Blaine’a i usmiechajac sie lekko.
Glowny inzynier przekrecil pokretlo. Czarna skrzynia zabuczala glosno. Obydwaj mezczyzni drgneli konwulsyjnie w swoich fotelach, potem ich ciala opadly bezwladnie.
— No i zamordowali tego biedaczyne, Fitzsimmonsa szepnal Blaine.
— Ten biedaczyna — odezwala sie Marie Thorne doskonale zdawal sobie sprawe z tego, co robi. Mial trzydziesci siedem lat i nic mu w zyciu sie nie udawalo. Nie umial zapewnic sobie pracy, mierne dochody nie wystarczaly na nic. W zadnym wypadku nie mogl liczyc na zycie posmiertne. Wykorzystal swoja szanse. Co wiecej — jego zona i piecioro dzieci, dotychczas zyjacy w nedzy, dzieki sumie, jaka wplacil pan Reilly, nie tylko maja zapewnione dostatnie zycie, ale stac ich bedzie na oplacenie przyzwoitego wyksztalcenia.
— Na ich czesc — hip, hip, hurra! „Na sprzedaz: ojciec, lekko uzywany, we wspanialym stanie. Z przyczyn losowych. Okazja”.
— Zachowuje sie pan co najmniej dziwacznie. Ale, ale, zdaje sie, ze juz po wszystkim.
Od obu glownych aktorow odlaczono przewody, czarna skrzynia zostala odsunieta na bok. Nikt nie przywiazywal wagi do starczych zwlok, wszyscy skupili sie przy zywicielu.
— Jak na razie nic — zawolal brodaty lekarz.
Blaine wyczul rosnace podniecenie na sali, jakby objawy strachu. Powoli uplywaly sekundy, ludzie z obslugi krzatali sie goraczkowo wokol ciala.
— Nadal nic! — lekko drzacym glosem zakomunikowal lekarz.
— Co sie dzieje? — zaciekawil sie Blaine.
— Tak jak mowilam panu wczesniej, reinkarnacja jest niebezpiecznym zabiegiem. Psychika Reilly’ego jak dotychczas nie weszla w posiadanie swego zywiciela. Nie pozostalo jej zbyt wiele czasu.
— Jak to?
— Cialo zaczyna umierac od chwili, w ktorej opuszcza je psychika. Nawet gdy jestesmy nieprzytomni, podswiadomosc kontroluje czynnosci organizmu. Ale w takim przypadku…
— Nadal nic! — dobiegl ich glos lekarza.
— Obawiam sie, ze juz jest za pozno — szepnela Marie Thorne.
— Drzenie! Zdaje sie, ze poczulem drzenie!
Znow zapadla cisza.
— Uwazam, ze jest w srodku! — krzyknal lekarz. Dajcie tlen, adrenaline!
Do twarzy zywiciela przylozono maske tlenowa, wstrzyknieto srodki pobudzajace. Cialo drgnelo, poruszylo sie. — Udalo mu sie! — krzyknal lekarz, odejmujac maske tlenowa.
Dyrektorzy z zarzadu poderwali sie z miejsc. Pospieszyli z halasem na podium. Zywiciel mrugal oszolomiony. Otoczyli go gwarem.
— Moje gratulacje, panie Reilly.
— Dobrze panu poszlo, sir.
— A juz zaczynalismy sie martwic, panie Reilly.
Zywiciel spojrzal na nich, otworzyl usta.
— Nie nazywam sie Reilly.
Doktor przecisnal sie przez stojacych wokol ludzi.
— Nie jest pan panem Reillym? A moze mowimy z panem Fitzsimmonsem?
— Nie — powiedzial zywiciel. — Nie jestem Fitzsimmonsem. Cholerny, glupi biedaczyna. I nie jestem Reillym. Reilly probowal dostac sie do tego ciala, ale ja bylem silniejszy. To teraz jest moje cialo.
— Jak sie pan nazywa?
Zywiciel wstal. Dyrektorzy rozstapili sie.
— Wszystko trwalo zbyt dlugo — powiedziala Marie Thorne.
Na twarzy zywiciela nie malowal sie juz strach Fitzsimmonsa ani jego rozpacz, ani depresja. Nie nabrala tez charakterystycznej dla Reilly’ego pogody ducha, ani nawet rozdraznienia.
Bezbarwne wargi prawie nie odcinaly sie od bialej twarzy. Do wilgotnego czola przywarl pukiel wlosow. Wczesniej rysy budzily sympatie, wydawaly sie harmonijne. Teraz twarz przypominala maske — byla martwa i bez zadnego wyrazu. Jedynie oczy pozwalaly przypuszczac, ze w srodku jest czlowiek. Wielkie, cierpliwe, niestrudzone oczy Buddy.
— Zombie — szepnela Marie Thorne, przywierajac do boku Blaine’a.
— Kim pan jest? — ponownie spytal lekarz.
— Nie pamietam — odpowiedzial. Powoli odwrocil sie i zszedl z podium. Dwaj dyrektorzy przecieli mu droge.
— Wynoscie sie! To teraz jest moje cialo!
— Dajcie mu spokoj — powiedzial ponuro lekarz. Zombie odwrocil sie i podszedl do Blaine’a.
— Znam ciebie!
— Co? Czego ode mnie chcesz? — zdenerwowal sie Blaine.
— Nie pamietam — zombie patrzyl na niego nieruchomym wzrokiem. — Jak sie nazywasz?
— Tom Blaine.
Zombie potrzasnal glowa.
— Nic mi sie z tym nazwiskiem nie kojarzy. Ale ja przypomne sobie. Kiedys… Moje cialo umiera, czyz nie? Zdaze sobie przypomniec, zanim sie rozpadnie. Ty i ja, rozumiesz, razem. Blaine, nie przypominasz sobie mnie?
— Nie! — krzyknal Blaine, usilujac tym krzykiem strzasnac z siebie mozliwosc, ze rzeczywiscie laczy go cos z ta martwa istota. — To absurd — pomyslal. — Jakie mozemy miec wspolne przezycia? Czego on chce?! Nie. Blaine uspokoil sie, poniewaz wiedzial o sobie wszystko: kim byl i kim jest. To stworzenie musialo chyba oszalec. Albo sie pomylilo.
— Kim jestes? — zapytal.
— Nie wiem — zombie machnal rekami, jakby usilowal wydostac sie z sieci.
Blaine zrozumial, jak on sie czuje: zdezorientowany, bez imienia, przyszlosci. Chcial zyc — a stal sie zombie.
— Jeszcze sie spotkamy — zombie powiedzial do Blaine’a. — Jestes dla mnie wazny. Spotkamy sie i przypomne sobie wszystko o tobie i o sobie.
Odwrociwszy sie, skierowal sie ku wyjsciu. Blaine patrzyl w slad za nim. Nagle poczul na ramieniu jakis ciezar.
Marie Thorne zemdlala. Byla to najbardziej kobieca rzecz, jaka do tej pory zrobila.