rozmawialem z nim w Lacznicy Duchow.
— A wiec dostal sie do Przedsionka! — zauwazyl z podziwem Franchel. — Chlopie, dobrze by bylo, zebysmy tez mieli takie szczescie. A wiec szukasz pracy? Hm, moze uda mi sie cos znalezc. Wstan.
Obszedl Blaine’a dookola, pomacal jego bicepsy i miesnie na karku. Potem stanal przed nim i nagle zadal cios.
Blaine podniosl natychmiast prawa reke, zaslaniajac sie.
— Dobra budowa, szybki refleks… — powiedzial Franchel. — Mysle, ze sie nadasz. Wiesz co nieco na temat broni?
— Nie za wiele — odpowiedzial Blaine, zastanawiajac sie, jaki to moze byc rodzaj pracy, ktora naraja mu Franchel. — Jedynie znam antyki: colty, winchestery…
— Nie bujasz? Wiesz, zawsze chcialem kolekcjonowac takie starocie. Na polowaniach nie wolno uzywac ani blasterow, ani zadnej broni miotajacej pociski. Co jeszcze umiesz?
— Moglbym walczyc na bagnety — zaproponowal Blaine i jednoczesnie pomyslal o tym, jak jego sierzant zareagowalby na taka przechwalke.
— Naprawde? Pchniecie i sparowanie, i reszta? Niech mnie diabli! Bylem przekonany, ze nikt juz tego nie potrafi. Jestes pierwszym od pietnastu lat czlowiekiem, ktory mowi, ze potrafi bic sie na bagnety. Chlopie, jestes zatrudniony.
Franchel podszedl do biurka, napisal cos na kartce i wreczyl ja Blaine’owi.
— Idz jutro pod ten adres. Na miejscu powiedza ci, co masz robic. Dostaniesz normalna place mysliwego, dwiescie piecdziesiat dolarow za kazdy dzien polowania. Masz moze wlasna bron? Dostaniesz wyposazenie, ale potraca ci jego koszt z wyplaty. I ja oczywiscie mam swoje dziesiec procent. Zgadza sie?
— Pewnie. Czy mozesz mi powiedziec cos wiecej o polowaniu?
— Nie ma o czym mowic. To nic wyjatkowego. Nie rozpowiadaj dookola, ze bierzesz w nim udzial. Nie jestem pewien, czy polowania sa nadal legalne. Chcialbym, aby Kongres zdecydowal sie wreszcie na brzmienie ustawy o samobojcach i dozwolonych morderstwach, inaczej nie wiadomo, na czym sie stoi.
— Hm — zgodzil sie Blaine.
— Teraz prawdopodobnie zastanawiaja sie nad legalnymi aspektami pouczenia. Inni mysliwi tez beda jutro w tym miejscu, ktorego adres ci dalem. Quarry powie ci wszystko, co warto wiedziec. Pozdrow ode mnie Raya, dy bedziecie ponownie rozmawiac. Powiedz mu, ze przykro mi, iz zostal zabity.
— Przekaze mu — powiedzial Blaine. Postanowil, ze nie bedzie zadawal wiecej pytan. Bal sie, ze moze swoja ignoracja spowodowac wymowienie z pracy. Bez wzgledu na to, na czym polega polowanie, na pewno jego cialo i on sam podolaja trudnosciom. Potrzebowal pracy, jakiejkolwiek, zeby poczuc sie pewnym siebie — i wypelnic pieniedzmi pusty portfel.
Podziekowal Franchelowi i wyszedl.
Zjadl obiad w barze i kupil kilka tygodnikow. Byl dumny ze znalezienia pracy, wreszcie uwierzyl, ze potrafi zyc samodzielnie w dwudziestym drugim wieku.
Jego dobry nastroj znikl bez sladu, gdy po drodze do hotelu zobaczyl samotnego mezczyzne. Stal na brzegu chodnika i patrzyl na Blaine’a wyblaklymi oczami Buddy. Jego podarte ubranie wisialo w strzepach, biala twarz rzucala sie w oczy. Zombie.
Blaine pospieszyl do hotelu, nie chcac stykac sie z niebezpieczenstwem. No coz, jesli moga na niego patrzec inni, moze i zombie.
Pomimo tej refleksji, przez cala noc prawie nie zmruzyl oka. Wciaz snily mu sie koszmary.
Wczesnym rankiem Blaine wyszedl z domu, aby udac sie pod adres podany mu przez Franchela. Gdy stal, czekajac na autobus, byl swiadkiem zamieszania.
Jakis mezczyzna zatrzymal sie na krotko posrodku chodnika pelnego ludzi. Smial sie do siebie, zrobilo sie wokol niego pusto. Mial okolo piecdziesieciu lat, ubrany byl jak solidny biznesman.
Nagle przestal sie smiac. Otworzyl trzymana w reku teczke i wyjal dwa dlugie, lekko wygiete sztylety. Odrzucil teczke, zdjal z nosa okulary i rowniez rzucil je na chodnik.
— Szaleniec! — ktos krzyknal.
Mezczyzna zanurzyl sie w tlumie. Obydwa sztylety zablysly w sloncu. Ludzie zaczeli krzyczec, rozbiegali sie na boki.
— Szaleniec, szaleniec!
— Wezwijcie policje!
Ktos upadl. Klal trzymajac sie za zranione ramie. Twarz szalenca zrobila sie purpurowa, z warg toczyla mu sie piana. Pobiegl w kierunku wiekszego scisku. Ludzie, usilujac uciec mu z drogi, wpadali na siebie. Jakas kobieta, obladowana zakupami, stracila rownowage. Wszystkie paczki rozsypaly sie po chodniku. Wojownik usilowal zranic ja w lewa reke, ale nie trafil i pobiegl w glab tlumu.
Zjawilo sie kilku policjantow w niebieskich mundurach.
— Polozyc sie na ziemie! — krzyczeli. — Wszyscy klada sie na ziemie!
Wstrzymano ruch. Ludzie, ktorzy znajdowali sie w poblizu szalenca, upadli na ziemie. Rowniez tam, gdzie stal Blaine, wszyscy sie kladli.
Drzaca, dwunastoletnia dziewczynka pociagnela Blaine’a za reke.
— Niech pan sie kladzie na chodniku. Chce pan, zeby trafili w pana?
Polozyl sie. Wojownik zawrocil i biegl teraz w strone policjantow, machajac sztyletami i wydajac jakis oblakany krzyk.
Natychmiast trzech policjantow nacisnelo spusty. Z ich broni wydobyly sie lekko zolte promienie, ktore trafiajac w szalenca, przybraly czerwona barwe. Ten krzyknal, odwrocil sie i zaczal uciekac. Promien dosiegnal go. Resztka sil rzucil sztylety w strone policjantow i opadl bezwladnie na ziemie.
Z gory nadleciala karetka. Szybko zaniesiono do srodka szalenca i jego ofiary. Policjanci zaczeli rozganiac tlum, ktory sie zebral wokolo.
— No, koniec, rozejsc sie!
Tlum topnial. Blaine wstal i otrzepal sie z pylu.
— Kto to byl?
— Wojownik, gluptasie — odpowiedziala dziewczynka. — Nie widziales?
— Widzialem. Wielu ich macie?
Przytaknela z duma.
— W Nowym Jorku jest wiecej wojownikow niz w innych miastach na swiecie. Jedynie w Manilii jest wiecej, tam nazywaja ich furiatami. Ale niczym sie nie roznia od naszych. U nas jest ich z piecdziesieciu rocznie.
— Wiecej — wtracil mezczyzna. — Moze nawet z osiemdziesieciu. Ale ten nie reprezentowal zbyt wysokiego poziomu.
Wokol Blaine’a i dziewczynki skupilo sie kilka osob. Rozmawiali o wojowniku, podobnie jak w dwudziestym wieku swiadkowie wypadku samochodowego.
— Ile osob dostal w swoje rece?
— Tylko piec. I watpie, zeby kogos zabil.
— Nie wlozyl w to serca — powiedziala starsza kobieta. — Kiedy bylam mala dziewczynka, nie dawalo sie ich tak latwo pokonac.
— Coz, wybral zly punkt. Ulica 42 roi sie od policjantow.
Zanim sie rozkrecil, juz zostal zlapany.
Podszedl do nich wysoki policjant.
— No, dosyc rozmowy. Skonczona zabawa, rozejdzcie sie.
Rozproszyli sie na boki. Blaine wsiadl do swojego autobusu. Rozmyslal nad tym, dlaczego piecdziesieciu lub wiecej ludzi pewnego dnia dochodzi do wniosku, zeby zaczac walke. Napiecie nerwowe? Wypaczona forma indywidualizmu? Przestepstwo?
Przybyl mu jeszcze jeden problem do zastanowienia.