Nagle pojal, ze w tym swiecie smierc jest prywatna sprawa kazdego czlowieka. Nikt sie nie bedzie mieszal. Rano przyjdzie portier, wszystkie brudy zostana uprzatniete i znow pokoj bedzie do wynajecia.
Drzwi zostaly w jakis sposob zatarasowane. Jedyne wyjscie, jakie mu przyszlo do glowy, to skok przez lozko i zamkniete okno. Jesli dobrze wymierzy odleglosc, uda mu sie wyladowac na pozarowym zejsciu. Jesli nie — spadnie z wysokosci trzech pieter na ulice.
Krzeslo uderzylo go w ramie. Lozko zaczelo zblizac sie, aby przygwozdzic go do sciany. Blaine szybko ustalil kierunek i odpowiednia odleglosc. Skoczyl.
Uderzyl mocno, ale nie uwzglednil nowoczesnej techniki. Szyba elastycznie wygiela sie i odrzucila go z powrotem. Wpadl na sciane, a z niej stoczyl sie na podloge. Spogladajac w gore zobaczyl nad soba unoszaca sie ciezka komode, powoli zmierzajaca w jego strone.
Gdy zlosliwy duch skupil swoja sile, aby uniesc komode, drzwi sie otworzyly. Do pokoju wszedl Smith. Z nieruchoma twarza zombie odsunal komode ramieniem.
— Chodz — powiedzial.
Blaine nie zadawal zbednych pytan. Poderwal sie na nogi i chwycil za brzeg przymykajacych sie drzwi. Przy pomocy Smitha udalo mu sie ponownie je otworzyc. Wyslizgneli sie na zewnatrz. Za nimi rozpetalo sie pieklo.
Smith pospiesznie podazyl przez korytarz. Jego zimna dlon trzymala nadgarstek Blaine’a. Zeszli po schodach i wydostali sie na ulice.
Twarz zombie nadal byla blada, jedynie w miejscu, gdzie uderzyl go Blaine, widniala czerwona ogromna plama. Upodobnialo go to do Arlekina.
— Gdzie idziemy? — spytal Blaine.
— W bezpieczne miejsce.
Doszli do dawno nie uzywanego wejscia do metra. Zeszli na dol i zatrzymali sie przed malymi metalowymi drzwiczkami. Smith otworzyl je i zaprosil Blaine’a do srodka. Ten zawahal sie. W tej samej chwili dobiegl go szalenczy chichot. Duch szedl za nim, podobnie jak w starozytnej Grecji Erynie, nie odstepowal swojej ofiary. Blaine mogl pozostac na gorze, ale wraz z nim zostalby duch. Mogl tez pojsc za Smithem, zaglebic sie w ciemnosc, niepewny, co go tam moze spotkac.
Chichot narastal. Blaine nie zastanawial sie dluzej. Wszedl za Smithem i zatrzasnal za soba drzwi.
Przemierzali tunel, ledwo oswietlony pojedynczymi zarowkami. Mijali polyskujace wraki pociagow, sklebione kable. Powietrze bylo cuchnace i wilgotne. Ich kroki odbijaly sie pustym echem.
— Gdzie idziemy?
— Tam, gdzie moge ciebie ochronic.
— Rzeczywiscie jestes w stanie?
— Duchy tez maja swoje slabe strony. Jesli zna sie ducha, mozna odprawic egzorcyzmy.
— Wiesz, kto mnie straszy?
— Mysle, ze tak. Logicznie biorac, moze to byc tylko jedna osoba.
— Kto?
Smith potrzasnal glowa.
— Lepiej, zebym na razie nie wymawial jego imienia i nie wzywal, skoro go tu nie ma.
Zeszli nizej. Po przejsciu olbrzymiej komnaty skrecili, aby wyminac czarny staw. Jego powierzchnia wydawala sie twarda jak beton. Waskim przejsciem dotarli do korytarza. Na jego koncu stal Murzyn, ubrany w lachmany i uzbrojony w metalowy kij. Patrzac na niego Blaine zorientowal sie, ze jest to rowniez zombie.
— Moj przyjaciel — przedstawil Blaine’a Smith. — Moge go wprowadzic?
— Pewny jestes, ze nie jest inspektorem?
— Calkowicie.
— Zaczekajcie — powiedzial Murzyn.
Znikl w glebi korytarza.
— Gdzie jestesmy? — spytal Blaine.
— Pod Nowym Jorkiem, wsrod nie uzywanych od dawna tuneli metra, sciekow i kilku korytarzy, ktore przystosowalismy dla siebie.
— Ale dlaczego mnie tutaj przyprowadziles?
— A co innego moglbym zrobic? — zapytal sie zdziwiony Smith. — Tu jest moj dom. Nie wiedziales? Jestes w miescie zombie.
Blaine nie uwazal, by miasto zombie bylo o wiele lepsze od zwariowanego ducha, ale nie mial czasu zastanawiac sie nad tym. Powrocil Murzyn. Razem z nim szedl bardzo stary mezczyzna. Jego twarz pokryta byla zmarszczkami, nawet wargi i oczy ginely wsrod zwisajacych policzkow.
— O tym czlowieku mi opowiadales? — zapytal Smitha.
— Tak, sir. Blaine, pozwol, ze przedstawie ciebie panu Keanowi, przywodcy naszego miasta. Czy moge go wprowadzic do srodka, sir?
— Wolno ci — odpowiedzial starzec. — Przez chwile bede wam towarzyszyl.
Poszli w glab tunelu. Pan Kean opieral sie na ramieniu Murzyna.
— Na co dzien wpuszczamy tu tylko zombie — powiedzial Kean. — Ale juz od bardzo dawna nie rozmawialem z normalnym czlowiekiem. Pomyslalem, ze moze to byc wartosciowe. Z~ tego powodu, ulegajac prosbie Smitha, pozwolilem panu wejsc do srodka.
— Jestem bardzo wdzieczny ~ powiedzial Blaine, marzac o tym, zeby to byla prawda.
— Niech pan mnie zle nie zrozumie. Nie mam nic przeciwko temu, aby panu pomoc. Przede wszystkim jednak jestem odpowiedzialny za bezpieczenstwo tysiaca stu zombie, ktorzy zyja w podziemiach Nowego Jorku. Dlatego nie dopuszczamy do siebie normalnych ludzi. To odosobnienie jest nasza jedyna nadzieja w tym ignoranckim swiecie. Byc moze moglby pan nam pomoc, Blaine.
— Jak?
— Przez zrozumienie naszej sytuacji i poinformowanie o tym swiata. Zmiana stosunku ludzi do nas jest nasza jedyna nadzieja. Co pan wie o zombie?
— Niewiele.
— Oswiece wiec pana. Zombizm jest choroba, wokol ktorej powstala aura sensacji i klamstwa, podobnie jak to bylo z epilepsja czy choroba swietego Wita. Schizofrenie z kolei odbierano niegdys jako opetanie przez diabla, a ludzi chorych na wodoglowie traktowano jako szczegolnie blogoslawionych. Podobne przesady dotycza zombizmu. Przez kilka chwil wedrowali w milczeniu.
— Poglady zwiazane z zombie wywodza sie z Haiti kontynuowal Kean. — Ta choroba rozprzestrzenila sie szeroko, chociaz wystepuje raczej rzadko. Wywoluje niemile skojarzenia w umyslach ludzi. W ich wyobrazni zombie jest jednym z elementow wierzen. Uwaza sie, ze jest czlowiekiem pozbawionym duszy za pomoca czarow. Cialo zombie czarownik wykorzystywal do swoich celow. Jesli zombie zjadl sol lub zanurzyl sie w morzu, stawal sie martwy i powracal do grobu. Latwo sie zorientowac, ze wszystko to nie ma nic wspolnego z prawda.
Te przesady zaczely dotyczyc osob, ktore zapadaly na te chorobe. Na poczatku takich ludzi bylo niewielu, ale wraz ze wzrostem liczby dokonywanych reinkarnacji zombizm zaczal sie rozszerzac. Powstaje wtedy, gdy psychika nie jest w stanie opanowac ciala w odpowiednio krotkim czasie. W takim przypadku cialo i psychika nie tworza jednosci, wspolistnieja jakby niezaleznie od siebie. Wezmy jako przyklad panskiego przyjaciela Smitha. Jest w stanie kontrolowac wiekszosc ruchow ciala, ale trudno to nazwac calkowita koordynacja. Nie jest w stanie modulowac swojego glosu, jego uszy nie rozrozniaja subtelnych zmian dzwieku. Twarz jest bez wyrazu, gdyz nie potrafi zapanowac nad jej miesniami. Kieruje swoim cialem, ale tak naprawde nie jest jego czescia.
— I nic nie mozna zrobic?
— Jak dotychczas — nic.
— Przykro mi.
— Nie mowilem tych slow, aby wzbudzic panska sympatie. Chcemy tylko zrozumienia. Po prostu pragne, zeby kazdy zrozumial, ze zombizm nie jest kara za grzechy ani niczym takim. To choroba — jak rak czy swinka.
Kean oparl sie o sciane, aby przez chwile odpoczac.