— Nie przecze, ze wyglad zombie nie jest przyjemny. Trzesie sie, jego rany sie nie goja, cialo ulega szybkiemu rozkladowi. Belkocze jak idiota, porusza sie jak pijak. Ale czy mozna uczynic go odpowiedzialnym za cale zlo, ktore istnieje na Ziemi w naszym dwudziestym drugim wieku? Mowi sie, ze zombie atakuja ludzi, a przeciez jego cialo wciaz sie trzesie, i tak naprawde poradzi sobie z nim nawet male dziecko. Ludzie sa przekonani, ze choroba ta jest zarazliwa. Oczywiscie tak nie jest. Uwaza sie ponadto, ze zombie sa perwersyjni i maja ogromne potrzeby seksualne. W rzeczywistosci zombie wcale nie maja takich potrzeb. Ludzie nie chca dowiedziec sie prawdy; jedynie na stosie lub na stryczku widza miejsce dla zombie.
— Co na to wladze? — zapytal Blaine.
Kean usmiechnal sie gorzko.
— Zamykaja nas, niby dla naszego dobra, w szpitalach dla oblakanych. Ale zombie bardzo rzadko sa szaleni i wladze zdaja sobie z tego sprawe. Obecnie, za ich milczaca zgoda, zamieszkujemy te tunele i korytarze sciekowe.
— Nie moglibyscie znalezc lepszego miejsca?
— Szczerze mowiac, tutaj jest nam dobrze. Slonce nie jest zdrowe dla naszej skory.
Ponownie zaczeli spacerowac.
— Co moge dla was zrobic? — zapytal Blaine.
— Moze pan opowiedziec, co pan tu widzial. Moze napisac o nas…
— Zrobie, co tylko bede mogl.
— Dziekuje — powiedzial z powaga Kean. — Podniesienie poziomu wiedzy jest nasza ostatnia szansa. Oswiata i przyszlosc. Z pewnoscia w przyszlosci ludzie beda bardziej swiatli.
W przyszlosci? Blaine poczul sie niewyraznie. Przeciez to byla przyszlosc, w ktora zostal przeniesiony z pelnego nadziei i idealow dwudziestego wieku. Jakos jednak nie nastapilo w tym czasie spodziewane oswiecenie. Przez chwile czul sie bardzo staro, starzej niz Kean.
— Wreszcie — jego rozmyslania przerwal glos Keana dotarlismy do celu.
Blaine otrzasnal sie.
Mroczny korytarz sie skonczyl. Blaine stal przed stara metalowa drabina, ktorej koniec ginal w mroku.
— Powodzenia — powiedzial Kean.
Opierajac sie na ramieniu Murzyna odszedl w kierunku, z ktorego przyszli. Blaine patrzyl za nim, potem odwrocil sie do Smitha.
— Gdzie teraz idziemy?
— W gore.
— Gdzie ta drabina prowadzi?
Smith juz zaczal wspinaczke. Spojrzal z gory na Blaine’a.
— Zamierzamy zlozyc wizyte twojemu przyjacielowi. Wejdziemy do jego grobowca i poprosimy grzecznie, aby przestal ciebie straszyc. Lub zmusimy go do tego.
— Kto to jest?
Smith jedynie skrzywil sie i ponownie podjal wspinaczke. Blaine poszedl w jego slady.
20
Przewod wentylacyjny doprowadzil ich do nastepnego korytarza. Podeszli do ostatnich drzwi i weszli do srodka.
Znalezli sie w rzesiscie oswietlonym pokoju. Na sklepieniu namalowany byl obraz, ktory przedstawial przystojnego mezczyzne o jasnym spojrzeniu, wkraczajacego do nieba w otoczeniu aniolow. Blaine w jednej chwili rozpoznal modela.
— Reilly!
Smith skinal glowa.
— Jestesmy w jego Palacu Smierci.
— Jak wpadles na to?
— Sam moglbys z latwoscia zgadnac. Jedynie dwaj ludzie powiazani z toba zmarli ostatnio. Na pewno nie mogl ciebie straszyc Ray Melhill. A wiec Reilly.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem. Moze sam nam wyjasni.
Blaine rozejrzal sie wokolo. Sciany grobowca pokryte byly magicznymi znakami. Na podwyzszeniach ustawiono figurki bostw. Blaine rozpoznal wsrod nich Zeusa, Apollina, Dagona, Odyna i Astarte. Przed kazdym z posagow zbudowano oltarz, na ktorym umieszczono wypolerowany kamien szlachetny.
— Po co to?
— Przesady.
— Ale przeciez wiecznosc zostala naukowo udowodniona.
— Pan Kean wyjasnil mi, ze nauka ma niewielki wplyw na wierzenia. Reilly byl przekonany, ze bedzie zyl wiecznie, ale nie widzial powodu, dlaczego nie mialby zwiekszyc szans powodzenia. Zreszta bogacze nie lubia myslec o tym, ze w niebie znajda sie w towarzystwie zwyklych ludzi. Maja nadzieje, ze za pomoca rytualow i symboli zapewnia sobie jakiejs bardziej ekskluzywne miejsce.
— Czy rzeczywiscie jest takie?
— Nie wiadomo. Ale wielu wierzy, ze tak.
Smith zaprowadzil go do drzwi, pokrytych egipskimi i chinskimi hieroglifami.
— W srodku znajduje sie cialo Reilly’ego — powiedzial Smith.
— Wejdziemy?
— Tak, musimy.
Smith otworzyl drzwi. Blaine zobaczyl wykladany marmurem pokoj. Na samym srodku stala trumna z brazu i zlota, inkrustowana drogimi kamieniami. Dookola niej znajdowalo sie mnostwo rzeczy: obrazy i rzezby, instrumenty muzyczne, przedmioty gospodarstwa domowego, takie jak lodowki czy kuchenki, nawet caly helikopter. W innym miejscu lezaly ksiazki i ubrania. Z boku przygotowano cos w rodzaju malego bankietu.
— Po co to wszystko?
— Maja towarzyszyc wlascicielowi w Zaswiatach. Stare wierzenia.
Blaine poczul cos na ksztalt zalu. A wiec naukowe udowodnienie istnienia wiecznosci nie uwolnilo ludzi od strachu przed smiercia. Wprost przeciwnie, wzmocnilo niepewnosc i rywalizacje. Wraz z upewnieniem sie, ze istnieje przyszle zycie, czlowiek natychmiast zapragnal dostac sie do lepszego nieba niz inni. Rownosc — to mile brzmi, ale kazdy ma przede wszystkim siebie na wzgledzie. Ta filozofia sprawiala, ze ludzie pokroju Reilly’ego buduja grobowce jak starozytni faraoni i ze wszystkich sil staraja sie zapewnic sobie bogactwo i odpowiedni status spoleczny w nieznanej przyszlosci.
Wstyd. Przypuscmy jednak, ze rzeczywiscie mozna w ten sposob zapewnic sobie lepsze zycie na tamtym swiecie. Czy wowczas nie nalezaloby poswiecic swojego pobytu na Ziemi na odpowiednie przygotowania? Blaine odrzucil te mysl. Nie zgodzi sie nigdy z tym, ze jest to jedyna przyczyna istnienia zycia na Ziemi.
Smith wszedl powoli do grobowca. Stanal przed malym stolem pokrytym ornamentami. Nie zmieniajac wyrazu twarzy, kopnal go. Powoli, nie spieszac sie, zaczal roztlukiwac ozdoby.
— Co robisz?
— Chcesz, zeby przestal ciebie straszyc?
— Oczywiscie.
— Nalezy wiec cos zrobic, by tego zaprzestal — wyjasnil Smith, kopiac hebanowa rzezbe.
Wydalo sie to logiczne, nawet duch o tym wie, ze kiedys opusci Przedsionek i przejdzie w Zaswiaty. Chcialby z pewnoscia, zeby jego rzeczy czekaly tam na niego nie naruszone. A wiec cios za cios, oko za oko, zab za zab.
Mimo to Blaine czul sie jak wandal, gdy uniosl stary obraz olejny, zeby go zniszczyc.
— Nie rob tego — powiedzial glos, dobiegajacy gdzies spod sufitu.
Spojrzeli w gore. Nad ich glowami uformowala sie lekka, srebrna mgielka, z ktorej dochodzil glos:
— Prosze, odloz obraz.