Od chwili wyplyniecia w morze Viridoviks przestal zwracac uwage na otoczenie, pochloniety wlasnym cierpieniem. Wychylal sie za burte, z taka desperacja trzymajac sie relingu, ze zbielaly mu kostki. Gajusz Filipus, ktory nie wiedzial co to choroba morska, spytal Neposa:
— Powiedz mi, kaplanie, czy twoj czar tlumi rowniez odglos rzygania?
Na twardym gruncie taka uwaga wywolalby klotnie, ale tutaj Celt tylko jeknal i chwycil sie mocniej barierki. Nagle wyprostowal sie.
— Co to bylo? — zawolal ze zdumieniem, wskazujac na wode.
Obecni podazyli wzrokiem za jego palcem, ale nie zobaczyli niczego oprocz niebieskiego morza i sladu w postaci bialej piany.
— Nastepna! — zawolal Viridoviks. Niedaleko od lodzi wyskoczyl nad powierzchnie morza gladki srebrny ksztalt, przelecial czterdziesci metrow w powietrzu i wpadl do wody. — Co to za czary? Dobry omen czy zly?
— Masz na mysli latajaca rybe? — spytal Gorgidas zaskoczony.
Wychowani nad cieplym Morzem Srodziemnym Rzymianie znali te stworzenia, ktorych nie spotykalo sie w chlodnych wodach pomocnego oceanu. Uparty Gal nie chcial uwierzyc zapewnieniom przyjaciol i Neposa, ze to tylko gatunek ryby.
— Probujecie mnie nabrac — stwierdzil. — Jestescie wyjatkowo okrutni. Korzystacie z tego, ze sie tak okropnie czuje, i w ogole.
Z powodu choroby byl rozdrazniony. Mowil tonem nabrzmialym wrogoscia.
— A niech to… — powiedzial wyprowadzony z rownowagi Gajusz Filipus. — Durny Celt!
Wokol lodzi pojawilo sie mnostwo latajacych ryb, ktore prawdopodobnie uciekaly przed tunczykiem. Jedna, od-wazniejsza, ale zarazem bardziej pechowa od towarzyszek, wyladowala na pokladzie niemal u stop centuriona. Gajusz Filipus wyjal sztylet i uderzyl ja trzonkiem w glowe.
Podniosl rybe i podal Galowi. Szerokie pletwy wisialy bezwladnie. Zlote oczy juz zmetnialy, blekitny grzbiet i srebrny brzuch utracily polysk i nabraly odcienia trupiej szarosci.
— Zabiles ja — stwierdzil Viridoviks z konsternacja i wrzucil stworzenie do morza.
— Kolejne glupstwo — skwitowal centurion. — Usmazone smakuja doskonale.
Lecz Viridoviks tylko potrzasnal glowa. Wedlug niego zginela basniowa istota, a nie ryba. Poza tym nie mogl myslec o jedzeniu.
— Powinienes byc wdzieczny — zauwazyl Gorgidas. — Tak cie zainteresowaly latajace ryby, ze zapomniales o chorobie.
— Rzeczywiscie — powiedzial Celt ze zdumieniem.
Na twarz wrocil mu szeroki usmiech. Lecz w tym momencie o dziob kutra rozbila sie wieksza fala. Lekka lodz zakolysala sie lagodnie. Viridoviks wytrzeszczyl oczy, zbladl i znowu musial poszukac poreczy.
— Niech cie diabli, ze mi przypomniales — wykrztusil miedzy atakami mdlosci.
Niektore z lodzi Thorisina znajdowaly sie teraz blisko galer patrolowych, ale nic nie wskazywalo na to, by zostaly zauwazone. Plynac do miejsca ladowania, wyznaczonego kilka mil na poludnie od stolicy, kuter Marka minal okret wojenny Sphrantzesow w odleglosci stu metrow.
Byla to chwila pelna napiecia, mimo czarow chroniacych flote Gavrasa. Trybun odczytal bez trudu nazwe namalowana zlota farba na dziobie statku: „Niszczyciel Korsarzy”. Ostry dziob z brazu, zasniedzialy od morskiej wody, pojawial sie i znikal z pola widzenia. Na deskach zwykle znajdujacych sie pod linia zanurzenia widnialy biale osady ze skorupiakow. Na przednim pokladzie stala machina do miotania strzal, zaladowana i gotowa do uzycia. Od stalowych grotow odbijalo sie swiatlo.
Dwa rzedy dlugich wiosel unosily sie i opadaly rownym ruchem. Nawet taki szczur ladowy jak Skaurus potrafil ocenic, ze wioslarze stanowia zgrana zaloge. Niezalezni od wiatru, plyneli stalym kursem na pomoc. Ponad skrzyp i uderzenia wiosel o wode wybijala sie piosenka spiewana basowym glosem, ktora pomagala utrzymac tempo:
Videssanska armia rowniez ja spiewala i Rzymianie szybko nauczyli sie jej slow. Liczyla piecdziesiat dwie zwrotki, dowcipne, niektore brutalne, inne sprosne, a w wiekszosci wystepowaly te trzy elementy.
Plynacy z duza szybkoscia „Niszczyciel Korsarzy” oddalil sie i spiew ucichl. Podoficerowie stali przy blizniaczych wioslach sterowych na rufie. Obserwator znajdowal sie na maszcie, zeby krzykiem ostrzegac o niebezpieczenstwie. Marek usmiechnal sie do siebie. Gdyby czar Neposa nagle zniknal, biedak zapewne dostalby ataku serca.
Trybun usmiechnal sie jeszcze szerzej, gdy zobaczyl, jak zbieranina zwana flota Imperatora przeplywa Konski Brod pod nosem imperialnej armady. Szybsze lodzie prawie dobijaly do brzegu. Nawet wolniejsze, niezgrabne barki juz minely galery Ortaiasa. Videssos powinno byc zbyt zaskoczone widokiem armii Gavrasa pojawiajacej sie znikad pod murami miasta, zeby stawic zdecydowany opor.
— Swietna robota — powiedzial wylewnie do Neposa. — Dzieki niej wojna jest juz prawie wygrana.
Jak wszyscy kaplani Phosa, Nepos slubowal pokore. Zaczerwienil sie teraz, slyszac pochwale.
— Dziekuje — odparl niesmialo. Poniewaz jednak byl nie tylko kaplanem, ale i akademikiem, dorzucil: — Ten sukces przeniesie wazny nowy czar ze sfery teorii do sfery praktyki. Badania oczywiscie byly dzielem wielu osob. To zwykly przypadek, ze akurat ja go wyprobowalem. To…
Kaplan zachwial sie i spurpurowial na twarzy. Nie byl to rumieniec skromnosci. Wygladalo to, jakby na jego szyi zacisnely sie rece dusiciela. Marek i Gorgidas rzucili mu sie na ratunek sadzac, ze przepracowanie spowodowalo atak apopleksji.
Lecz Nepos nie dostal ataku. Lzy toczyly mu sie po policzkach, ginac w gestej brodzie. Rekami rozpaczliwie chwytal powietrze. Szeptal cos pospiesznie.
— Co sie dzieje? — warknal Gajusz Filipus.
Choc nie znal sie na morzu ani na magii, potrafil rozpoznac klopoty. Siegnal dlonia do rekojesci miecza, ale znajomy gest nie dodal mu otuchy.
— Kontrczar! — wykrztusil Nepos pomiedzy szybko powtarzanymi zakleciami. Trzasl sie jak czlowiek chory na malarie. — Skierowany przeciwko mnie i mojemu czarowi. Zly i silny, na Phosa, kto to moze byc? Nigdy nie doswiadczylem na sobie takiej sily. Niemal mnie powalil.
Miedzy tymi zdaniami dalej mamrotal zaklecia. Kiedy wyjasnil im sytuacje, skupil sie calkowicie na magii. Dzieki niej uratowal siebie, ale nie mogl juz utrzymac czaru.
— Juz po nas! Kot wyczul myszy w kredensie! — krzyknal Viridoviks wiszacy na relingu.
W polu widzenia znajdowalo sie siedem galer oprocz „Niszczyciela Korsarzy”. Mark nie potrafil sobie wyobrazic, co czuja kapitanowie i wioslarze, ktorzy nagle zobaczyli, ze w ciesninie roi sie od nieprzyjacielskich statkow. Nie dostali jednak palpitacji, czego im kilka minut temu zyczyl w duchu trybun. Zaatakowali male jednostki osaczajac je jak wilki stado owiec.
Serce skoczylo Markowi do gardla, kiedy zobaczyl, ze jeden ze statkow z okrutnym dziobem kieruje sie na najblizsza barke pelna legionistow. Lecz przynajmniej kapitan tej biremy byl wystarczajaco przerazony pojawieniem sie wrogow, by popelnic fatalny blad w ocenie. Zamiast zaufac taranowi statku, kazal uniesc wiosla na lewej burcie, podplynal zrecznie bokiem do barki i zazadal poddania sie.
W swojej pysze zapomnial jednak, ze w gre wchodzi nie tylko szybka galera przeciwko nieruchawej barce rzecznej. Nie wzial pod uwage ludzi. W powietrzu smignely liny, oplatajac sie jak weze wokol kolkow cumowniczych i wiosel sterowych, laczac oba statki ciasno jak w uscisku kochankow. Za linami skoczyli przez niskie burty galery Rzymianie, wydajac wilcze okrzyki radosci. Wrzucili garstke marynarzy do wody. Pluski oznaczaly ich smierc, poniewaz nie bedac prawdziwymi zeglarzami, nosili pancerze, tym razem nie dla ochrony, tylko na wlasna zgube.
Widzac to, kapitan uciekl na wysoka rufe. On rowniez mial na sobie zbroje, pozlacana na znak rangi. Zaswiecila na moment, kiedy skoczyl do morza, zbyt dumny, by przezyc wlasny glupi blad.
Nie mialo to duzego znaczenia, jesli chodzi o wynik walki. Rzymianie zlapali pilota biremy i przylozyli mu miecz do gardla. Zachecony w ten sposob, wykrzyknal zalodze rozkazy. Wiosla ozyly. Zagiel rozwinal sie i wydal.