Dlatego podsunal Imperatorowi te sugestie; gdyby Thorisin Gavras jej nie podchwycil, nie mialby nic do stracenia. Ale Imperator dal sie zlapac i teraz trybun mial zobaczyc, co z tego wyniknie. Przepelnialo go uczucie oczekiwania. Bez wzgledu na pogarde zywiona przez zolnierzy-szlachcicow dla palacowych urzednikow, biurokracja byla podpora Videssos w nie mniejszym stopniu niz armia. I, jak podkreslila Alypia Gavra, niekoniecznie stanowila slabsza partie.
Zobaczyl, jak ksiezniczka przyglada mu sie z ironicznym rozbawieniem i odniosl nieprzyjemne wrazenie, ze caly ten na wpol uformowany, niejasny plan jest dla niej calkowicie przejrzysty.
— Jest mi niezmiernie przykro, panie — mowil sekretarz Pandhelis do kogos przed biurem, ktore przydzielono Markowi — ale otrzymalem konkretne instrukcje, ze
— Och, niech ospa wezmie ciebie i twoje instrukcje. — Drzwi stanely otworem. Do malego pomieszczenia wpadl Viridoviks, a zaraz za nim Helvis. Na widok Skaurusa Gal dramatycznym gestem klepnal sie w czolo.
— Widzialem te twarz wczesniej, naprawde. Nic nie mow, nazwisko przypomni mi sie lada chwila, jestem pewien. — Zmarszczyl czolo w udawanej koncentracji.
Pandhelis, niespokojnie wykrecajac palce, powiedzial do trybuna:
— Przepraszam, panie, nie chcieli mnie sluchac…
— Niewazne. Ciesze sie, ze ich widze. — Marek z westchnieniem ulgi rzucil pioro; na wskazujacym palcu prawej reki tworzyl mu sie nowy odcisk. Spychajac wykazy podatkowe i liczydla na jedna strone nieporzadnego biurka, popatrzyl na swoich gosci. — Co trzeba zrobic?
— Nic nie trzeba robic. Przyszlismy tu po ciebie — oznajmila stanowczo Helvis. — Na wypadek gdybys zapomnial, dzisiaj jest Swieto Srodka Zimy… czas na zabawe, nie niewolnicza harowke.
— Ale… — zaczal protestowac Marek.
Potem potarl oczy, podkrazone i zaczerwienione od wlepiania ich w nie konczace sie szeregi cyfr. Wystarczy — pomyslal. Wstal i przeciagnal sie, az zatrzeszczalo mu w stawach.
— W porzadku, jestem twoj.
— Mam nadzieje — odparla Helvis z naglym zarem w blekitnych oczach. — Juz zaczelam sie zastanawiac, czy pamietasz.
— Ho, ho! — zakrzyknal Viridoviks, mrugajac znaczaco. Zlapal Skaurusa, wypchnal go zza biurka i wyprowadzil na korytarz, nie dajac mu szansy na zmiane zdania. — Chodz, drogi Rzymianinie. Kroi sie przyjecie, ktore ozywi nawet takiego ramola jak ty.
Lodowate powietrze jak zawsze sprawilo, ze trybun zakaszlal, napelniwszy nim pluca. Jego wlasny oddech wydobywal sie w wielkich oblokach pary. Cokolwiek mozna bylo przeciw nim powiedziec, biurokraci utrzymywali w swoim skrzydle Wielkiego Dworu prawie temperature bliska letnim upalom, przez co mroz na zewnatrz byl dwakroc gorszy do zniesienia. Marek zadrzal.
Lod lsnil na nagich drzewach; gladkie trawniki, ktore latem tworzyly szmaragdowe dziela sztuki palacowych ogrodnikow, teraz byly laciate i brazowe. Gdzies wysoko zaskrzeczala mewa. Wiekszosc ptakow odleciala do cieplych krajow na nieznanym poludniu, ale mewy pozostaly. Jako padlinozercy i zlodzieje, pasowaly do stolicy.
— I jak tam wasz dzieciak? — zapytal Viridoviks, gdy szli w kierunku rzymskich koszar.
— Dosti? Nie moglby byc lepszy — odparl z duma Marek. — Ma juz cztery zeby, dwa u gory i dwa na dole. I lubi ich uzywac; niedawno ugryzl mnie w palec.
— W palec? — powiedziala Helvis. — Nie masz sie na co skarzyc, moj drogi. Najwyzszy czas, by chlopaka odstawic od piersi.
— Auu — mruknal wspolczujaco Viridoviks.
Wielki Gal machnal reka, gdy tylko koszary znalazly sie w zasiegu wzroku. Skaurus zobaczyl, ze jakis Rzymianin odpowiedzial mu tym samym gestem z okna.
— Do jakiej to zasadzki mnie prowadzisz? — zapytal.
— Niedlugo zobaczysz — odparl Viridoviks. Gdy tylko znalezli sie w koszarach, krzyknal: — Plac sztuke zlota, Soteryku, bo oto on we wlasnej osobie!
Namdalajczyk wyluskal monete.
— Nie zaluje przegranej. Myslalem, ze jest zbyt zakochany w swoich atramentach i pergaminach, by pamietac, jak swietuja zwyczajni ludzie.
— Krukom cie dac — powiedzial Marek do czlowieka, ktorego uwazal za swego szwagra, i wymierzyl mu leniwego kuksanca.
Viridoviks przygryzl wygrana zlota monete.
— Nie jest najlepsza, ale i nie najgorsza — rzekl filozoficznie i wetknal ja do sakiewki u pasa.
Trybun, nie zwracajac uwagi na Celta, popatrzyl na otaczajace go usmiechniete szeroko twarze.
— Iz nimi mam wyruszyc na hulanke? — zapytal Viridoviksa.
Celt wyszczerzyl zeby i radosnie pokiwal glowa.
— Zatem niech dzisiejszej nocy bogowie maja Videssos w opiece! — zawolal Marek, co spowodowalo radosne okrzyki zebranych.
Byl tam Taso Vones z hoza Videssanka, wyzsza od niego o pare cali. Obok nich stal Gawtruz z Thatagush, mocno zajety buklakiem z winem.
— A co dla reszty? — zapytal uszczypliwie Gajusz Filipus.
— A coz to znaczy buklak na jednego? — odcial sie Gawtruz i podjal picie.
Chwile pozniej odstawil buklak od ust, ale tylko po to, by beknac.
Soteryk przyprowadzil Fayarda z Sotevag. Turgot nie musial dopraszac sie o buklak Gawtruza, bo juz chwial sie na nogach. Towarzyszyla mu jasnowlosa Namdalajka imieniem Mavia. Skaurus watpil, czy dziewczyna ma wiecej niz dwadziescia lat. W tym kraju ciemnowlosych jej jasne warkocze polyskiwaly niczym zloto wsrod starych miedziakow.
Fayard przywital Helvis w wyspiarskim dialekcie; jej nie zyjacy maz byl jego kapitanem. Ona usmiechnela sie i odpowiedziala mu w tym samym jezyku.
Arigh syn Arghuna opowiadal sprosna historyjke trzem kochankom Viridoviksa. Marek zastanowil sie po raz kolejny, w jaki sposob Celtowi udaje sie powstrzymac je od dzikich bijatyk. Prawdopodobnie dzieki temu, ze beztroski Gal nie jest zazdrosny — pomyslal. Viridoviks nie mial nic przeciwko temu, ze jego kobiety wybuchnely smiechem pod koniec pieprznej opowiesci Arigha.
Kwintus Glabrio powiedzial cos szeptem do Gorgidasa, ktory usmiechnal sie i skinal. Stajacy obok nich Katakolon Kekaumenos drgnal niecierpliwie.
— Zatem jestesmy wszyscy? — zapytal. — Skoro tak, ruszajmy na hulanke. — Jego akcent byl prawie tak archaiczny jak uswiecona liturgia; Agder, choc niegdys wchodzil w sklad cesarstwa, od wielu lat nie nadazal za videssanskimi zmianami jezyka. Sam Kekaumenos byl solidnie zbudowanym, malomownym czlowiekiem, odzianym w kurtke ze skor snieznych lampartow, ktora w stolicy warta byla mala fortune.
Marek uwazal go za zarozumialca. Gdy towarzystwo wyszlo z koszar, zapytal Taso Vonesa:
— Kto zaprosil tego psa do koryta?
Ezop nie znaczyl nic dla Khatrisha, co Skaurus powinien byl wiedziec. Westchnal. Czasami wlasnie takie drobiazgi sklanialy go do myslenia, ze nigdy nie zdola dopasowac sie do tego swiata. Wyjasnil Vonesowi znaczenie metafory.
— Prawde mowiac, to ja go zaprosilem — oswiadczyl Vones. Zdawal sie rozbawiony zaklopotaniem Rzymianina; dzielil zamilowanie Balsamona do zbijania rozmowcow z tropu. — Mam swoje powody. Jak wiesz, Agder to daleki pomocny kraj, i zimowe przesilenie znaczy dla jego mieszkancow wiecej, niz dla Videssanczykow czy dla mnie. Oni zawsze na poly boja sie, ze slonce juz nie wroci. Wierz mi, gdy widza, ze znow rusza na polnoc, potrafia hulac na calego.
Videssos moglo nie obawiac sie o powrot slonca, ale swietowalo z rownym zapamietaniem. Marek widzial dwa takie swieta w prowincjonalnych miastach. Festyn w stolicy byl moze mniej halasliwy od tamtych rozpustnych zabaw, ale obchodzony z wcale nie mniejszym polotem. I sama wielkosc miasta pozwalala trybunowi wyobrazic sobie, jak szaleja mieszkancy nastawieni na czyste przyjemnosci.
Wczesny zimowy wieczor zapadal szybko, ale pochodnie i swiece dawaly mnostwo swiatla. Na wszystkich