babram sie w brudnej robocie. Nigdy nie bylem w twoim laboratorium.
Cardenas skinela glowa ze zrozumieniem.
— To dlatego przemykasz tutaj pod oslona nocy.
— Nigdzie nie przemykam — odparl Dan z godnoscia. — Nigdy tu nie bylem. Kropka.
Zasmiala sie.
— Oczywiscie.
— Kris — rzekl powaznym tonem — mysle, ze Duncan i cala reszta ma powazne powody, zeby bac sie tu przyleciec i pracowac. Obawiam sie, ze bedziesz musiala sobie jakos poradzic z trzysekundowym opoznieniem. To ich bariera zabezpieczajaca.
Cardenas wziela gleboki oddech.
— Bede musiala.
— Bardzo duzo osiagnelas w ciagu tych czterech tygodni — przypomnial Dan.
— Pewnie tak. Tylko… byloby znacznie latwiej, gdybysmy pracowali razem w jednym miejscu.
Usmiechajac sie lekko, Dan rzekl:
— Nigdy ci nie obiecywalem, ze bedzie latwo.
Juz miala odpowiedziec, kiedy drzwi na korytarz otworzyly sie z hukiem po drugiej stronie ciemnego laboratorium. Dan odruchowo zanurkowal za mikroskop, jak dziecko chowajace sie przed matka.
Wtedy zobaczyl, ze przysadzista, kudlata, rudobroda postac to Wielki George Ambrose.
— Jestes tam, Dan? — wolal George, mijajac kolejne stanowiska. — Szukam cie wszedzie.
Mimo rozmiarow George poruszal sie z wdziekiem, stajac lekko na stopach, doskonale oswojony z niska ksiezycowa grawitacja.
— Nie ma mnie tu — mruknal Dan.
— Dobrze. Bo gdybys byl, to musialbym ci powiedziec, ze Pancho Lane znikla.
— Znikla?
— Nie ma jej w kwaterze — mowil George, podchodzac blizej. — Nie ma w zadnym biurze Astro. Ani w porcie kosmicznym, ani na Grand Plaza. Nigdzie, gdzie szukalem. Blyleven sie o nia martwi.
Frank Blyleven byl szefem ochrony Astro. Dan spojrzal na Cardenas, potem rzekl do George’a:
— Moze jest w czyjejs kwaterze, no wiesz. George’a chyba taki pomysl zdziwil.
— Pancho? Ona nie ma faceta i nie sypia z kim popadnie.
— Nie martwilbym sie…
— Nie pokazala sie dzis biurze. A nigdy nie opuscila nawet godziny, a co dopiero calego dnia.
To zmartwilo Dana.
— W ogole sie nie pokazala?
— Pytalem wszystkich. Ani sladu Pancho, przez caly dzien. Cala noc jej szukam. Ani widu, ani slychu.
— Pytales jej kolezanke?
— Mandy Cunnigham? Byla na kolacji z Humphriesem.
— Powinna juz wrocic. George usmiechnal sie kwasno.
— Moze. A moze nie.
Zwracajac sie do Cardenas, Dan oswiadczyl:
— Lepiej sie tym zajme. George ma racje, Pancho miala niewyrazna mine, odkad tu przyleciala.
— Moze wyszla sie troche zabawic — zasugerowala niewzruszona Cardenas.
— Moze — przyznal Dan. Ale ani troche w to nie wierzyl.
Bar Pelikan
Pancho spedzila caly dzien, udajac niewidzialna.
Poprzedniego wieczoru wybrala sie do baru Pelikan, zeby troche sie zrelaksowac po kolejnym meczacym dniu spedzonym na nauce i symulacjach w kompleksie biurowym Astro.
Bar Pelikan, o zupelnie nietrafionej nazwie, zostal zalozony przez stesknionego za domem przybysza z Florydy, ktory przylecial do Selene jeszcze w czasach, gdy podziemna stacja byla nazywana Baza Ksiezycowa. Zatrudniony w charakterze kwatermistrza bazy, nabawil sie nadcisnienia, ktore uniemozliwialo mu powrot na Ziemie do chwili, az uda sieje unormowac dzieki lekom i cwiczeniom.
Bral leki, zaniedbywal cwiczenia i zalozyl we wlasnej kwaterze bar, ktory mial byc tajna speluna dla niego i jego kumpli. Po latach wlasciciel zamienil sie w malego czlowieka grubego jak beczka, z lysina lsniaca w swietle fluorescencyjnych lamp, z wiecznym szczerbatym usmiechem w pulchnej, pokrytej tatuazami twarzy. Czesto powtarzal szefom, ze w roli barmana znalazl swoje prawdziwe powolanie: „Porcja radosnej i szczerej rady”, jak mawial.
Bar miescil sie kilka poziomow pod powierzchnia Grand Plaza i mial rozmiary polaczonych dwoch zwyklych kwater mieszkalnych wycietych w ksiezycowej skale. Byl cichy. Nie grala tam muzyka, chyba ze ktos usiadl za syntezatorem, zakurzonym, rzadko uzywanym, stojacym w najdalszym, najciemniejszym kacie pomieszczenia. Jedynym odglosem byl szum wielu prowadzonych rozmow.
Pelikany byly wszedzie. Holograficzne wideo za barem pokazywalo je, jak brodza w plytkiej wodzie miedzy Zatoka Meksykanska a eleganckimi apartamentowcami i nadmorskimi hotelami, ktore juz dawno zatonely. Fotografie pelikanow zdobily wszystkie sciany. Figurki pelikanow staly na koncach kontuaru, a ruchome dekoracje przedstawiajace te ptaki zwieszaly sie z wypolerowanego skalistego sufitu. Metrowy pluszowy pelikan stal obok komputera barmana, odziany w krzykliwa koszulke z Florydy, gapiac sie na gosci kwadratowymi, szklanymi oczami.
Pancho lubila bar Pelikan. Wolala go od malego schludnego bistro przy Grand Plaza, gdzie pijali turysci i menedzerowie. Pelikan byl jakas namiastka domu z dala od domu; przychodzila tu na tyle czesto, ze byla uwazana za bywalczynie, i zwykle zamawiala tyle samo kolejek, co wiekszosc pijacych, stloczonych wokol baru.
Wymienila pozdrowienia z pozostalymi stalymi klientami, a wlasciciel, jak zwykle pracujacy za barem, oderwal sie od zacieklej dyskusji z ponuro wygladajacym rudzielcem, zniknal za kontuarem i nalal Pancho jej ulubionego drinka, margarite z prawdziwa lemonka z hydroponicznego sadu Selene.
Choc pod scianami miescily sie boksy, przy barze nie bylo stolkow. Pilo sie na stojaco, a kiedy nie mogles ustac, kumple zabierali cie do domu. Takie zasady.
Pancho wcisnela sie w tlum miedzy jakims nieznajomym a emerytowanym inzynierem, ktorego znala jako jeszcze jednego bywalca baru, ktoremu rodzice zawiesili na szyi tabliczke z nieprawdopodobnym imieniem Isaac Walton. Chodzily sluchy, ze przylecial na Ksiezyc, zeby uwolnic sie od dowcipow o lowieniu ryb.[2]
Twarz Waltona zawsze wygladala, jakby bylo z nia cos nie tak: jedna czesc nie pasowala do drugiej. Nawet wlosy siwialy mu w innym tempie z kazdego boku. Zwykle picie przynosilo mu duzo frajdy, ale dzis wygladal na zalamanego. Opieral sie obydwoma lokciami o bar i gapil w wysokiego, zmrozonego drinka.
— Hej, Ike — zaczepila go radosnie Pancho. — Cos taki ponury?
— Rocznica — odmruknal Walton.
— To gdzie twoja zona? Rzucil Pancho puste spojrzenie.
— Nie mowie o rocznicy slubu.
— To o czym?
Walton wyprostowal sie. Mierzyl mniej wiecej tyle co Pancho, byl jednak chudy i jakby luzno zbudowany.
— Osma rocznica otrzymania Nagrody Selene za Osiagniecia.
— Nagrody za Osiagniecia? A co to takiego? Do rozmowy wlaczyl sie barman.
— Hej, Ike, nie sadzisz, ze na dzis masz juz dosc? Walton ponuro pokiwal glowa.
— Tak, chyba tak.
— To idz do domu, do zony — zaproponowal barman. Pancho uslyszala w jego glosie cos wiecej niz zyczliwosc, jakis podtekst — o rany, on brzmial prawie jak gliniarz.
— Masz racje, szefie. Masz absolutna racje. Ide do domu. Ile sie nalezy?
Barman machnal w powietrzu wielka dlonia.