bo on nie chce nawet ze mna rozmawiac.
— Rozumiem.
— Manny moglby to zrobic — prosila Wunderly. — Ma skafander. Timoshenko albo jeden z jego inzynierow moglby z nim poleciec do pierscieni rakieta transferowa.
— Manny mial caly zespol technikow, ktorzy zajmowali sie skafandrem. To nie byl teatr jednego aktora.
— Ale odlecieli z habitatu, wiem — przyznala Wunderly.
— Wrocili na Ziemie.
Cardenas rozlozyla rece w bezradnym gescie.
— I tak to wyglada, Nadio. Obawiam sie, ze Manny ci nie pomoze.
Wunderly ugryzla sie w jezyk, zanim odpowiedziala: „Oczywiscie, ty mu nie pozwolisz. Boisz sie, ze cos mu sie stanie. Ze sie zabije”.
— Rozumiem — rzekla tylko cicho, ze zwieszona glowa.
— Przykro mi, Nadio. Zaluje, ze nie mozemy ci pomoc.
— Rozumiem — powtorzyla Nadia i ruszyla szybko w strone laboratorium, zanim zlosc, ktora w niej wzbierala, znajdzie wreszcie ujscie, bo moglaby tego zalowac.
Gdy Wunderly zamknela za soba drzwi, Cardenas przylapala sie na tym, ze podejrzewa Wunderly o chec zabicia Manny ego. Czy ona jest ciagle wsciekla, ze Manny ja zostawil? Moze podswiadomie, uznala Cardenas. Nie byla w stanie uwierzyc w to, ze Wunderly moglaby swiadomie pragnac smierci Manny’ego — czy kogokolwiek innego.
Tavalera podszedl do niej, z ponurym wyrazem konskiej twarzy jak zawsze.
— Wiesz, moglbym popracowac z Mannym nad tym skafandrem. Moglbym zostac jego technikiem.
— Wybij to sobie z glowy! — warknela Cardenas. — Manny juz nigdy nie wlozy tego kostiumu Frankensteina!
Gwaltownosc tych slow najwyrazniej wystraszyla Tavalere. Cardenas sama doznala szoku.
DZIENNIK PROFESORA WILMOTA
31 GRUDNIA 2095: PORANEK
— Nie powinienes byc w pracy? — spytala Holly, stojac z Tavalera w porannym sloncu.
Czekali przed budynkiem administracyjnym, na szczycie niewielkiego wzgorza, na ktorym ulokowano wioske Ateny.
Niskie budynki o bialych scianach, mieszkalne i biurowe, staly po obu stronach lekko zakrecajacej glownej uliczki wioski. W oddali lsnilo w sloncu jeziorko.
Na zwykle ponurej twarzy Tavalery pojawil sie wyraz determinacji.
— Ty tez powinnas byc w biurze.
— Nie — odparla Holly. — Mam dzis wizje lokalna w terenie.
— No to ja tez.
— Raoulu, ja nie potrzebuje ochroniarza. Na jego wargach pojawil sie cien usmiechu.
— Nie chce, zebys wloczyla sie pod ziemia sama, z tym facetem.
— Aha, znalazles sobie niezla wymowke, zeby zrobic sobie wolne przedpoludnie.
— Nie ufam Timoshence. Nie chce, zeby sie paletal kolo ciebie.
Holly nie wiedziala, czy powinno ja to draznic, czy raczej jej schlebiac.
— Timoshenko nie jest problemem — odparla.
— To po co masz go oprowadzac? Nie umie czytac mapy?
— Nie prosil mnie o to. Sama to zaproponowalam. Usmiech Tavalery stal sie odrobine szerszy.
— O, ty tez chcialas sobie zrobic wolne przedpoludnie. Zasmiala sie, po czym wskazala mezczyzne w kombinezonie roboczym, kroczacego sciezka.
— Juz idzie. Jaki punktualny.
Holly czula zaklopotanie, witajac sie z inzynierem i przedstawiajac mu Tavalere. Jak ja mu wyjasnie, po co Raoul tu jest?
Ze zdumieniem uslyszala wlasny glos:
— Raoul chcial zobaczyc podziemia, wiec pomyslalam, ze moglby isc z nami.
— Nie mam nic przeciwko — odparl Timoshenko, patrzac na Tavalere podejrzliwie.
— Doskonale — rzekla Holly. — Za budynkiem jest wejscie.
Jakas godzine pozniej cala trojka przeszla ponad piec kilometrow labiryntu korytarzy i kanalow z przewodami, ktore znajdowaly sie miedzy wnetrzem mieszkalnym habitatu a zewnetrznym pancerzem. Wszedzie dawalo sie odczuc wibracje wytwarzane przez maszyny, plynaca wode i geste ciecze tloczone rurami. Gdy szli metalowym korytarzem, swiatla wlaczaly sie automatycznie na trasie ich przejscia. Roboty naprawcze toczyly sie prawie bezszelestnie na swoich poduszkach powietrznych. Jeden z malych, przysadzistych robotow zatrzymal sie przed nimi i badal trojke ludzkich najezdzcow przez soczewki kamer.
— Hej, nie wiesz, ze jestem twoim szefem? — zazartowal Timoshenko, pochylajac sie nad nim.
Robot odtoczyl sie na bok, a cala trojka rozesmiala sie.
Kiedys Holly zdarzylo sie ukrywac pod ziemia, gdy polowali na nia bezlitosni kumple Eberlyego. Wszystko wygladalo tak samo: sucho i cieplo, zapach smaru i delikatny zapach kurzu, choc roboty sprzatajace pomykaly na wszystkie strony.
Timoshenko caly czas sprawdzal ich polozenie na elektronicznej mapie wyswietlonej na palmtopie, a Holly prowadzila ich do konca cylindra.
— Nie potrzebujesz mapy? — spytal Timoshenko.