— Nie ufalbym sadom. Lepiej po prostu dzialac.
— A zatem moglby mi pan pomoc?
— Oczywiscie. Kosmiczna wieza musi zostac zniszczona.
— Tak. I musi zostac zniszczona tak, by zarazem zdyskredytowac sam pomysl budowania takich wiez. Musi to byc katastrofa tak spektakularna, by nikt juz nie odwazyl sie podejmowac proby budowania nastepnej.
Nobuhiko poczul jak plonie mu twarz i zauwazyl, ze sciska swoja miniaturowa czarke tak mocno, iz jej brzeg wbija mu sie w dlon.
Umetzu wygladal na nieporuszonego.
— Jak pan ma zamiar cos takiego osiagnac?
Odzyskujac panowanie nad soba, Nobuhiko odstawil czarke z laki na tace i odpowiedzial:
— Moi specjalisci doskonale wiedza, jak ja zburzyc. Maja wszystkie niezbedne informacje. Potrzebujemy tylko ludzi do wykonania zadania.
— Ludzi, ktorzy stana sie meczennikami.
Nobuhiko znow pochylil glowe.
— To nie jest bardzo trudne — rzekl Umetzu. — Sa ludzie, ktorzy chetnie pojda na smierc, zwlaszcza wtedy, gdy beda wierzyc, ze dokonuja czegos co jest warte ich smierci.
— Ale to musi pozostac absolutna tajemnica — powtorzyl Nobuhiko z naciskiem. — Zadne slady nie moga prowadzic do Yamagata Corporation.
Umetzu przymknal na krotko oczy.
— Mozemy znalezc meczennikow gdzie indziej: nawet tlusci Amerykanie maja fanatykow w Nowej Moralnosci.
— Naprawde? — spytal Nobuhiko.
— Ale co z panskimi technikami? Tez zostana meczennikami?
— To nie bedzie konieczne.
— Ale beda mieli dostep do informacji, ktore pan musi zachowac w tajemnicy. Kiedy wieza runie, beda wiedzieli, ze to panskie dzielo.
— Kiedy to sie stanie, beda daleko od Ziemi — rzekl Nobuhiko. — Juz ich przenioslem do naszej filii w Pasie Asteroid.
Umetzu zastanowil sie przez chwile.
— Slyszalem, ze Pas Asteroid to bardzo niebezpieczne miejsce.
— Niewykluczone.
— Toczyly sie tam wojny. Wielu ludzi zginelo.
— Slyszalem, ze Kwiecisty Smok ma zwolennikow takze i w Pasie. Wiernych zwolennikow.
Umetzu zrozumial niewypowiedziane zadanie Nobu. Tym razem usmiechnal sie lekko.
— Wiec wasi ludzie nie beda meczennikami. Po prostu padna ofiara wypadku.
— Sam pan mowil, ze Pas to bardzo niebezpieczne miejsce — odparl Nobu.
CIUDAD DE CIELO
Po wyjezdzie Moliny do Australii Elliott Danvers czul sie samotny. Brakowalo mu wspolnych posilkow, zlosliwych przekomarzan, slownej szermierki, ktora pozwalala im cwiczyc intelekt.
Przez kilka tygodni od wyjazdu Victora Danvers probowal zapomniec o wlasnych potrzebach i pograzyl sie w pracy. Nie, przypominal sobie, to nie jest moja praca, to jest boza praca.
Czul niepokoj, gdyz siedziba w Atlancie nie zareagowala w zaden widoczny sposob na jego informacje, ze przy budowie wiezy wykorzystywana jest nanotechnologia. Sadzil, ze jakas reakcja nastapi, a przynajmniej pochwala jego szpiegowskich umiejetnosci. A tu nic. Ani slowa podziekowania czy gratulacji za dobrze wykonana prace. Coz, powiedzial sobie, swiadomosc dobrze wykonanej pracy bedzie w takim razie jedyna nagroda.
Pracowal, ale czul sie jednak rozdrazniony, rozczarowany i niedoceniony.
Poszedl do Bracknella i poprosil o pozwolenie na przerobienie jednego z budynkow magazynowych na miedzywyznaniowa kaplice. W miare jak ukonczenie budowy wiezy bylo coraz blizej, wiele budynkow przestawalo byc potrzebnych, bo robotnicy rozjezdzali sie do domow. Danvers zauwazyl, ze na ulicach bylo coraz mniej robotnikow budowlanych — Jankesow i Latynosow, a coraz wiecej technikow: informatykow i elektronikow o azjatyckich rysach.
— Kaplice? — gdy Danvers wyartykulowal pytanie, Bracknell wygladal na zaskoczonego.
Danvers pokiwal glowa stojac przed biurkiem Bracknella.
— Macie kilka pustych budynkow. Nie bede potrzebowal duzo miejsca…
— Chce ksiadz powiedziec, ze caly czas pracowal tu nie majac do dyspozycji kosciola? — Bracknell byl chyba szczerze zaskoczony. — To gdzie ksiadz odprawial msze?
— Glownie na zewnatrz. Czasem w mojej kwaterze, dla mniejszych grup.
Biuro Bracknella nie bylo specjalnie imponujace. Narozny pokoj w budynku operacyjnym z blachy falistej. Siedzial przy pogietym i porysowanym stalowym biurku. Na jednej ze scian wisial inteligentny ekran, ktory prawie siegal niskiego sufitu. Na drugiej wisialy zdjecia wiezy na roznych etapach powstawania. Dwa okna wychodzily na ulice, a przez jedno bylo widac ciemny pien wiezy wznoszacy sie do nieba nad oddalonymi zielonymi wzgorzami.
Wskazujac gestem plastikowe krzeslo przed biurkiem, Bracknell rzekl:
— Myslalem, ze gdzies tu jest jakis kosciol.
Danvers usmiechnal sie gorzko opadajac calym ciezarem na krzeslo.
— Nie chodzi pan do kosciola.
— Tu mnie ksiadz ma — przyznal Bracknell z przepraszajacym usmiechem.
— Jest pan wierzacy?
Bracknell zastanowil sie przez moment, przekrzywiajac glowe.
— Tak, sadze, ze tak naprawde jestem. Nie wyznaje zadnej zorganizowanej religii, rozumie ksiadz. Ale… kosmos jest tak cholernie
— Nie musi pan przepraszac — rzekl Danvers, nieco cierpkim tonem. Mowi, ze nie wyznaje zadnej zorganizowanej religii, pomyslal. To jeden z tych intelektualnych estetow, ktorzy podchodza do wszystkiego racjonalnie i nazywaja to religia. W najlepszym razie to jakis pieprzony deista.
Bracknell wyswietlil mape miasta i wydal komputerowi polecenie wyswietlenia nieuzywanych budynkow. Na sciennym ekranie pojawily sie cztery podswietlone na czerwono.
— Prosze sobie cos wybrac — rzekl do Danversa, wykonujac zachecajacy gest w strone ekranu.
Danvers wstal i podszedl do mapy, po czym przygladal sie jej przez chwile.
— Ten — rzekl wreszcie, stukajac kostkami palcow w ekran.
— Ten jest najmniejszy — rzekl Bracknell.
— Moja kongregacja nie jest szczegolnie wielka. Poza tym lokalizacja jest dobra, blisko centrum miasta. Wielu ludzi zobaczy, jak ich przyjaciele i koledzy z pracy ida na nabozenstwo. To udowodniony fakt: ludzie podazaja za tlumem.
— To ciekawska malpa siedzaca w naszych genach — rzekl lekkim tonem Bracknell.
Danvers probowal ukryc niechec, ktora pojawila sie na jego twarzy.
— Czy to nie przypomnialo ksiedzu teorii Darwina?
— Jestesmy czyms bardzo odleglym od malp — rzekl Danvers stanowczo.
— Tak sadze. Ale jestesmy ssakami; lubimy towarzystwo innych. Potrzebujemy go.
— Coz, pewnie ma pan racje.
— Czemu wiec ksiadz nie zje dzis kolacji z Lara i ze mna? Mozemy porozmawiac na temat nowej kaplicy.
Zaproszenie zaskoczylo Danversa. Gdzies gleboko w duszy wiedzial, ze czlowiek moze byc niewierzacy, a mimo to moze byc uczciwym czlowiekiem. Tylko ze ten caly Bracknell kieruje budowa bluznierczej wiezy. Nie moge dopuscic do tego, zeby sie z nim zaprzyjaznic, postanowil Danvers. Moze i jest sympatyczny, ale to wrog.