drzy.
— Hej, co sie dzieje? — wrzasnal jakis technik po drugiej stronie pomieszczenia.
—
—
Bracknell stal przy siegajacym sufitu oknie na lotnisku w Quito, przy bramce terminala, czekajac, az zacznie sie odprawa klipra do Paryza. Stal on na wypalonym betonowym ladowisku, pekata szyszka zbudowana z diamentowych paneli, wyprodukowana przez ksiezycowe nanomaszyny w Selene.
Tam mozna bylo korzystac z nanomaszyn, tu bylo to niemozliwe, pomyslal Bracknell. Coz, mamy te durne przepisy. Kiedy dostaniemy patent…
Uwage jego przykul blysk swiatla. Byl jasny, wrecz oslepiajacy, ale tak krotki, ze Bracknell nie byl pewien, czy w ogole cokolwiek zobaczyl. Jak blyskawica. Odniosl wrazenie, ze blysk nastapil gdzies w okolicach podniebnej wiezy, wysokiej i smuklej, wznoszacej sie wsrod gor prosto w biale chmury, ktore przeplywaly nad szczytami.
Lara podeszla do niego i zaczela narzekac.
— Z Quito do Paryza leci sie krocej niz godzine, samo wejscie na poklad klipra dluzej trwa.
Bracknell usmiechnal sie do niej.
— Cierpliwosc jest cnota, jak powiedzialby wielebny Danvers.
— Mam to gdzies. Mam… — urwala. Patrzyla na wieze. — Mance! Patrz!
Tez to dostrzegl. Wieza nie byla juz dluga prosta linia rozcinajaca niebo. Wygladala, jakby zaczela sie marszczyc, jak sznur, ktorym ktos porusza z jednego konca.
Bracknell patrzyl na wieze, czujac, jak rozne mysli klebia mu sie w glowie. Przeciez ona nie moze sie zawalic! Ale jesli jednak…
Chwycil Lare za ramiona i zaczal biec, odciagajac ja jak najdalej od wielkich okien.
— Uciekajcie od okien! — krzyczal. —
— Nic sie nie dzieje — rzekl pilot oskarzycielskim tonem.
— Alez dzieje sie — odparl Zach. Czul sie znuzony ta azjatycka glupota. Ci goscie powinni byc cierpliwi, czy nikt nie dawal im lekcji zen? — Poczekajmy pare minut. Liny powinny zaczac pekac jedna po drugiej. Im wiecej peknie, tym szybciej beda pekac kolejne.
— Nic nie widze — marudzil pilot, wskazujac przez bulaj w kokpicie.
Moze gdybys zdjal te swoje pieprzone okulary, to cos bys zobaczyl, dupku, zzymal sie w duchu Zach. Na glos rzekl jednak:
— Za jakies dwie albo trzy minuty zobaczycie az za wiele.
A teraz spadajmy stad zanim sami oberwiemy i rzuci nas gdzies w pieprzony gleboki kosmos!
— Tak pan sadzi?
Oslepiajacy blysk swiatla bolesnie zaklul Zacha w oczy. Uslyszal wrzask pilotow. Co to bylo, do cholery, zastanawial sie Zach, trac oczy. Przez palace lzy dostrzegl kokpit klipra, zamazany, poczernialy, wszystko bylo skapane w czerwiem. Wciaz trac oczy Zach zerknal okiem na laptopa. Ekran byl ciemny i martwy.
Uslyszal, ze piloci rozmawiaja we wlasnym jezyku.
— Co sie stalo? — jeknal.
— Wyladowanie elektryczne — glos pilota troche drzal.
— Potezne wyladowanie elektryczne.
— Spodziewalismy sie tego — oznajmil drugi pilot — ale to i tak bylo solidne uderzenie.
— Nic nam sie nie stalo? — dopytywal sie Zach.
— Wlasnie sprawdzam…
— Zabierajmy sie stad! — wrzasnal Zach.
— Zaden z systemow nie dziala — oswiadczyl drugi pilot.
— Calkowita awaria zasilania.
— Zrobcie cos!
— Nie ma juz nic do zrobienia.
— Wszyscy zginiemy!
— To oczywiste.
Zach zaczal belkotac, probujac cos powiedziec tym wariatom.
Pilot zdjal okulary i pocierajac obolale oczy zwrocil sie po japonsku do drugiego pilota:
— Amerykanski geniusz nie chce zostac meczennikiem.
Szczupla twarz drugiego pilota byla pokryta potem.
— Nikt mu nie powiedzial, ze zostanie.
— Ciekawe, czy to bedzie mialo jakis wplyw na jego nastepny zywot? Czy odrodzi sie jako inna istota ludzka czy cos gorszego? Moze bedzie karaluchem?
— On nie wierzy w reinkarnacje. On nie wierzy w nic poza zniszczeniem i jego wlasnym ego.
— W tym przypadku doskonale mu sie udalo — zauwazyl pilot. — Zniszczyl wlasne ego.
Zaden z nich nie rozesmial sie. Siedzieli przypieci do swoich foteli czekajac, az wypelni sie ich los, ze spokojna rezygnacja, a Zach krzyczal na nich nadaremnie.
Potezne wyladowanie elektryczne, uwolnione w chwili uszkodzenia paneli izolacyjnych, dopelnilo dziela zniszczenia lacznikow utrzymujacych oba segmenty wiezy na poziomie geostacjonarnym.
Choc wlokna fulerenowe sa lzejsze niz jakikolwiek material majacy polowe ich wytrzymalosci na rozciaganie, budowla o wysokosci trzydziestu pieciu tysiecy kilometrow musiala wazyc miliony ton.
Wieza zakolysala sie, gdy zostala wyszarpnieta z platformy geostacjonarnej, pozbawiona sily odsrodkowej utrzymujacej ja w miejscu. Jeden koniec zostal uwolniony z miejsca, gdzie byl przymocowany, a drugi byl nadal zakotwiczony w gruncie; dolna polowa zakolysala sie jak znokautowany bokser, po czym zaczela wolno opadac ku ziemi.
Gorna czesc wiezy, o takiej samej dlugosci jak dolna, takze zostala pozbawiona sily podtrzymujacej. Poddala sie sile bezwladnosci, ktora sprawiala, ze okrazala Ziemie w dwadziescia cztery godziny. Dalej sie krecila, ale teraz, pozbawiona miejsca zaczepienia, powoli odlatywala w kosmos, daleko od Ziemi, w czarne, milczace glebie kosmosu.
W sterowni Emerson zobaczyl, ze wszystkie ekrany nagle gasna; jego panel sterowania takze sie wylaczyl. Poczul, ze jego stopy wysuwaja sie z uchwytow w podlodze, a on sam szybuje wolno przez sterownie. Technicy, ktorzy pracowali przy instalacji nowego wyposazenia byli przyczepieni do uprzezy i wisieli w powietrzu, bardziej zdumieni i zaskoczeni niz wystraszeni.
— Co sie dzieje, Waldo, do cholery? — wrzasnal jeden z nich.
Uderzyl bolesnie ramieniem o sciane i opadl na podloge. Wiedzial, ze potezna konstrukcja zaraz zacznie wirowac, a wszyscy poleca w przeciwnym kierunku.
— Waldo, co tu sie, kurwa, dzieje? — uslyszal panike w ich glosach.
Juz po nas, pomyslal. Niczego juz nie da sie zrobic.
— Waldo! Co jest?
Krzyczeli, ogarnieci panika, juz wiedzac, ze stalo sie cos bardzo zlego. Emerson usilowal nie slyszec ich wycia, przerazonych, pelnych strachu krzykow.
— Strach przed smiercia? — zacytowal Browninga: