gwalcic.
Minivan wygladal, jakby przejechal tysiace kilometrow bez mycia. Bracknell pomogl Larze usiasc na miejsce pasazera, po czym obszedl samochod dookola i wsiadl sam. Samochod ruszyl od razu. Bracknell wlaczyl wycieraczki, aby zetrzec kurz przynajmniej na tyle, zeby dalo sie jechac, po czym ruszyl wolno droga prowadzaca w strone wzgorz. Kilka osob machalo na niego rozpaczliwie, proszac o podwiezienie. Dokad? Bracknell sam zadawal sobie w duszy to pytanie, przejezdzajac obok nich i przyspieszajac. Kilku mlodych mezczyzn ruszylo w strone samochodu, wiec nacisnal mocniej na gaz. Bramka przy wyjezdzie byla otwarta, szlaban uniesiony, wiec przejechal. W lusterku wstecznym dostrzegl straznika czy tez policjanta w mundurze, machajacego za nim ze zloscia. Jechal dalej.
Kiedy dojechali do Ciudad de Cielo, dostrzegli, ze wiekszosc miasta zostala zrownana z ziemia. Budynki zostaly zmiazdzone uderzeniami szczatkow wiezy lub zostaly zdmuchniete przez fale uderzeniowa. Na drogach lezaly przewrocone samochody, latarnie byly polamane i powyginane. W powietrzu wirowal kurz i czulo sie nieunikniony odor smierci.
Przez trzy dni Bracknell i Lara wykopywali zwloki spod zawalonych budynkow miasta u podstawy wiezy. Wieza lezala na ruinach jak potezny czarny robak, martwa i nieruchoma, dziwnie ciepla, kiedy sie jej dotykalo. Zerwala wszystkie liny podstawy z wyjatkiem jednej. Gdzies, w jakims zakamarku umyslu Bracknell pomyslal, ze dobrze zaprojektowali liny, skoro wytrzymaly takie naprezenie choc czesciowo.
Pracowal na slepo, w otepieniu, ramie w ramie z nielicznymi, ktorzy ocaleli: technikami, urzednikami, ludzmi z konserwacji, kucharzami i innymi, ktorzy kiedys nalezeli do dumnego zespolu budowniczych. Lara pracowala przy nim, nigdy sie nie skarzac, podobnie jak Bracknell i pozostali zbyt zmeczona, zbyt zszokowana i zrozpaczona, zeby robic cokolwiek poza rozgarnianiem gruzu, jedzeniem skromnych racji, jakie byli w stanie odnalezc, i spaniem, kiedy juz byli zbyt zmeczeni, by ustac na nogach. Brudna, z twarza umazana sadza i krwawiacymi od kopania rekami, Lara pracowala z uporem, probujac ratowac tych nielicznych, ktorzy ocaleli, i wykopujac zdeformowane zwloki.
Trzeciej nocy dostrzegli, ze od strony drogi prowadzacej do Quito zblizaja sie w ich strone swiatla pochodni.
— Ochotnicy? — spytala Lara, glosem lamiacym sie z wy czerpania.
— Raczej tlum, ktorzy przyszedl linczowac — odparl Bracknell, wstajac z kupy gruzu, ktora rozkopywal.
— Dziwisz sie im? — spytal Danvers, ktory pracowal tuz przy nich. — Przyszli zabic wszystkich, ktorych znajda.
— Nie — odparl Bracknell, prostujac sie. — Oni chca mnie. To ja jestem za to odpowiedzialny.
Lara, nagle zapominajac o zmeczeniu, zwrocila czarna od sadzy twarz w strone Danversa.
— Niech ksiadz cos zrobi! Ksiadz jest tu czlowiekiem bozym! Prosze im cos powiedziec! Powstrzymac ich!
Danvers wygladal na przerazonego.
— Ja?
— Nikogo innego tu nie ma — nalegala Lara.
— Pojde — oznajmil ponuro Bracknell. — Przyszli po mnie.
— Ja… pojde z panem — wyjakal Danvers.
— Zostan tu — zwrocil sie do Lary Bracknell.
— Nie ma mowy!
— To nie bedzie przyjemne.
— Ide z toba, Mance.
Cala trojka ruszyla, potykajac sie, zaslana gruzem ulica w strone glownej drogi, gdzie w ich strone maszerowal tlum z pochodniami. Dalej na drodze Bracknell dostrzegl swiatla nadjezdzajacych ciezarowek.
Tlum skladal sie glownie z mlodych mezczyzn, ktorzy wygladali na zmeczonych i brudnych, w poszarpanych ubraniach, z twarzami poczernialymi od sadzy i brudu. Niesli lopaty, kije, klody drewna. Jezu, oni wygladaja jak my, powiedzial do siebie Bracknell. Tez kopali szukajac ocalonych.
Danvers wyjal z kieszeni maly, srebrny krucyfiks i uniosl go w gore. Zalsnil w migoczacym swietle pochodni. Tlum zatrzymal sie niepewnie.
— Dzieci boze — zaczal Danvers.
Jeden z mezczyzn, wyzszy od pozostalych, z oczami lsniacymi od wscieklosci i nienawisci, wyrzucil cos z siebie po hiszpansku. Bracknell uchwycil glowna mysl: chcemy tych, ktorzy zabili nasze rodziny. Chcemy sprawiedliwosci.
Danvers podniosl glos.
— Czy ktos z was mowi po angielsku?
— Chcemy sprawiedliwosci! — krzyknal ktos z tlumu.
— Sprawiedliwosc nalezy do Pana — odparl Danvers. — Bog ich pomsci.
Tlum niebezpiecznie ruszyl do przodu. Danvers cofnal sie o kilka krokow. Bracknell zrozumial, ze to wszystko nie ma sensu. Ciezarowki napieraly na tlum od tylu. Przywiezli posilki, pomyslal. Zrobil krok do przodu.
— To ja jestem tym, ktorego szukacie — rzekl po hiszpansku. — To ja jestem odpowiedzialny.
Starszy mezczyzna podbiegl do Bracknella i spojrzal na niego, po czym zwrocil sie w kierunku pozostalych i krzyknal:
— To on! To on byl szefem budowy wiezy!
Tlum ruszyl, otaczajac Bracknella. Lara krzyknela, gdy Danvers szarpnal ja i usunal w cien, gdzie bylo bezpiecznie. Prowodyr splunal Bracknellowi w twarz i uniosl lopate.
W ciemnosci rozlegl sie strzal. Wszyscy zastygli nieruchomo. Bracknell poczul, jak serce bije mu tak mocno, ze ociera sie o zebra. I wtedy dostrzegl, ze z ciezarowek wyskakuja zolnierze, kazdy z nich uzbrojony w karabin szturmowy. Oficer zamachal pistoletem i nakazal tlumowi, by sie cofnal.
— Ten czlowiek jest aresztowany — oswiadczyl glosno oficer. — Zabieramy go do wiezienia.
Kolana o malo nie ugiely sie pod Bracknellem. Perspektywa wiezienia byla o wiele milsza niz lincz.
ROZPRAWA
Zolnierze w swiezo wyprasowanych mundurach i wypolerowanych helmach, z bronia gotowa do strzalu, wrzucili Bracknella do jednej z ciezarowek. Oczywiscie, pomyslal, kogos trzeba obciazyc wina za katastrofe. A kogoz by innego? To ja bylem odpowiedzialny. I ja poniose kare.
Traktowano go z ostroznym szacunkiem, jakby byl fiolka z nitrogliceryna, ktora moze wybuchnac przy nieostroznym ruchu. Umiescili go w wieziennym szpitalu, gdzie zespol lekarzy i psychologow uznal, ze Bracknell cierpi z powodu wyczerpania psychicznego i powaznej depresji emocjonalnej. Przez piec czy szesc miesiecy dzielacych aresztowanie od rozprawy podawano mu leki psychotropowe. Przez te kilka miesiecy nie dopuszczano do niego zadnych gosci, zadnej telewizji, zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrznym, jedynie policyjni sledczy przesluchiwali go codziennie po kilka godzin.
Skytower Corporation oglosila bankructwo. Zarzad wydal oswiadczenie, w ktorym winnym katastrofy oglosil dyrektora technicznego prowadzacego projekt w Ekwadorze, amerykanskiego inzyniera Mance’a Bracknella. Kilku czlonkow zarzadu salwowalo sie ucieczka do Selene, gdzie nie mogla ich dosiegnac ziemska jurysdykcja.
Po pieciu miesiacach wiezienia przesluchujacy Bracknella pozwolili, by jego cialo oczyscilo sie z podawanych mu narkotykow i pokazali mu jego zeznania w formie pisemnej. Podpisal je bez dyskusji. Dopiero wtedy pozwolono mu porozmawiac z adwokatem, ktorego przydzielil mu rzad Ekwadoru. Kiedy wreszcie wpuszczono do niego Lare, z trudem przypominal sobie, co dzialo sie od chwili aresztowania. Fizycznie byl w dobrym stanie, schudl tylko piec kilo, gleboka opalenizna znikla z jego twarzy, a glos zmienil sie w szept. Psychicznie byl wrakiem.
— Zalatwie ci najlepszych prawnikow na Ziemi — zapewnila go Lara.
Bracknell wzruszyl ramionami.