— Poniewaz nie bylo to morderstwo z premedytacja, nie bralismy pod uwage wyroku smierci.

Tlum w wypelnionej szczelnie sali poruszyl sie.

— On zabil cala moja rodzine! — krzyknela jakas kobieta po hiszpansku.

— Cisza! — krzyknal sedzia, z taka sila w glosie, ktora pozwolila mu uciszyc tlum. — To jest sad. Tu rzadzi prawo.

W sali zapadla cisza.

— Mance Bracknell zostaje uznanym za winnego smierci ponad czterech milionow osob. Sad skazuje go na wygnanie z Ziemi na zawsze, by juz nie mogl zagrozic zyciu niewinnych mezczyzn, kobiet i dzieci.

Bracknell poczul, ze kolana ugiely sie pod nim. Oparl sie o blat stolu.

— Oglaszam zamkniecie rozprawy — rzekl sedzia.

KSIEGA III

WYGNANIEC

Strzez sie gniewu cierpliwego.

POZEGNANIE Z ZIEMIA

Deportacja Bracknella z Ziemi odbyla sie blyskawicznie. Po dwoch dniach od ogloszenia ostatecznego wyroku, pluton zolnierzy o niewzruszonych twarzach zabral Bracknella z wiezienia, wpakowal do furgonetki i zawiozl na lotnisko w Quito, gdzie czekal na niego kliper, by wywiezc go na orbite.

Z okna furgonetki Bracknell dostrzegl, ze lotnisko ucierpialo w stosunkowo malym stopniu, jesli nie liczyc wielkich arkuszy sklejki zaslaniajacych miejsca, gdzie przedtem byly wielkie okna. To cud, ze katastrofa nie wywolala seryjnych trzesien ziemi, pomyslal.

Zolnierze eskortowali go przez caly budynek terminala, a ludzie odwracali sie, zeby mu sie przyjrzec, az do bramki, gdzie odprawiano pasazerow kliprow. Nie zalozono mu kajdankow, ale wszyscy go rozpoznawali. W ich oczach i ich twarzach malowala sie nienawisc, zlosc, nawet strach — jakby byl potworem nawiedzajacym ich w koszmarach sennych.

Przy bramce czekala Lara, odziana na czarno, jakby szla na pogrzeb. Bo idzie na pogrzeb, pomyslal Bracknell. Moj.

Podbiegla do niego i oparla mu glowe na piersi. Bracknell poczul sie niezrecznie, otoczony przez tych wszystkich ponurych zolnierzy. Delikatnie, ostroznie objal ja w pasie, po czym przylgnal do niej jak tonacy do kola ratunkowego.

— Kochany, polece z toba do Pasa — mowila Lara przez lzy. — Pojade za toba wszedzie, gdziekolwiek cie wysla.

Odepchnal ja od siebie.

— Nie! Nie mozesz marnowac sobie zycia. Wysylaja mnie do jakiejs kolonii karnej, nie wpuszcza cie tam.

— Ale…

— Wracaj do domu. Zyj swoim zyciem. Zapomnij o mnie. Ja juz nie zyje. Umarlem, odszedlem. Nie marnuj sobie zycia na jakiegos trupa.

— Nie, Mance, nie pozwole ci…

Odepchnal ja brutalnie i zwrocil sie do zolnierza po lewej stronie.

— Chodzmy. Andale!

Lara patrzyla na niego zszokowana, z szeroko otwartymi oczami i ustami.

— Andale! — powtorzyl zolnierzom, glosniej, i ruszyl w strone bramki. Pobiegli za nim. Nie obejrzal sie, gdy zolnierze eskortowali go do tunelu dostepu prowadzacego do luku klipra. Ostatni obraz, jaki zapamietal, to wyraz zdumienia na jej twarzy. Nie chcial widziec jej oczu wypelniajacych sie lzami, utraty nadziei. Czul, ze jest zdruzgotany za ich oboje.

Tunel dostepu zbudowano z gladkiego, pozbawionego okien plastiku. Jak drogi rodne, pomyslal Bracknell. Teraz narodze sie na nowo. Wszystko, co mialem, wszystko i wszyscy, ktorych znalem, nalezy juz do przeszlosci. Pozostawiam za soba moje zycie i wkraczam do piekiel.

I wtedy zobaczyl przysadzista postac wielebnego Danversa stojacego na koncu tunelu, zagradzajacego klape. Pastor byl ubrany na czarno, wygladal na zdruzgotanego, pelnego zalu, nieomal poczucia winy.

Bracknell poczul, jak ogarnia go fala wscieklosci. Pieprzony, wredny ignorant. Bal sie wszystkiego co nowe, wszystkiego co inne. Byl zadowolony, kiedy wieza zawalila sie, ale probuje udawac wspolczucie.

Bracknell podszedl prosto do Danversa.

— Co, lecisz ze mna do Pasa?

Twarz Danversa poczerwieniala.

— Nie, nie mialem takiego zamiaru. Ale jesli szukasz duchowej pociechy, moze moglbym…

Bracknell rozesmial sie gorzko.

— Nie martw sie, tylko zartowalem.

— Moge w twoim imieniu skontaktowac sie z biurem Nowej Moralnosci na Ceres — zaproponowal Danvers.

Bracknell mial ochote wrzasnac „idz do diabla”, ale ugryzl sie w jezyk i nie powiedzial nic.

— Bedziesz tam potrzebowal pociechy duchowej — rzekl Danvers cichym, prawie drzacym glosem. — Nie musisz byc caly czas sam w chwili udreki.

— Po to tu przyszedles? Zeby mi cos takiego powiedziec?! Zeby jakis psalmista brzeczal mi do ucha? Pociecha duchowa!

— Nie — odparl Danvers, a jego ciezka glowa opadla lekko. — Przyszedlem tu, zeby ci powiedziec, jak mi przykro, ze tak sie stalo.

— Jasne.

— Naprawde. Kiedy donioslem moim przelozonym, ze korzystacie z nanotechnologii, po prostu wykonywalem swoje obowiazki. Nie zywilem do ciebie zadnej osobistej urazy. Wrecz przeciwnie.

Mimo zlosci, Bracknell dostrzegl zaklopotanie na twarzy Danversa. Poczul, jak opuszcza go zlosc.

— Nie mialem pojecia, ze to sie tak skonczy — mowil Danvers, prawie belkoczac. — Musisz mi uwierzyc, nigdy nie chcialem cie skrzywdzic. Ani kogokolwiek innego.

— Pewnie, ze nie — rzekl Bracknell.

— Ja tylko wypelnialem swoje obowiazki.

— Jasne.

Jeden z zolnierzy szturchnal Bracknella w plecy.

— Musze wchodzic na poklad — zwrocil sie Bracknell do Danversa.

— Bede sie za ciebie modlil.

— Taaak. Modl sie.

Zostawili Danversa przy klapie i wkroczyli na poklad klipra. Okragla kabina pasazerska byla pusta: dwadziescia rzedow siedzen ustawionych po dwa z kazdej strony, wzdluz nawy biegnacej przez srodek. Zamiast stewardes powitalo go dwoch porzadkowych z paralizatorami przypietymi do pasa; stali tuz przy klapie.

— Moze pan usiasc, gdzie pan chce, panie Bracknell — rzekl wyzszy z nich.

— Caly statek dla pana — dodal drugi z krzywym usmieszkiem. — Dzieki uprzejmosci Masterson Aerospace Corporation i Miedzynarodowego Trybunalu Sprawiedliwosci.

Bracknell zwalczyl w sobie chec uderzenia go w te bezczelna twarz. Rozejrzal sie po okraglym pomieszczeniu, po czym wybral jeden z foteli pod oknem. Jeden z zolnierzy usiadl obok niego, a drugi tuz za nim.

Вы читаете Merkury
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату