Powiedziawszy to, kapitan wyszedl. Bracknell zostal sam, przywiazany do koi. Kiedy wrocily koszmary, nikomu nie sprawial klopotu swoimi krzykami.
CERES
Tygodnie mijaly, zebra Bracknella i inne rany powoli sie goily. Lekarz okretowy — Hinduska o egzotycznym wygladzie — pozwolila mu wstac z koi i spacerowac w ciasnej przestrzeni ambulatorium. Przynosila mu posilki, przygladajac mu sie spod opuszczonych rzes okalajacych wielkie, lsniace oczy.
Kiedy raz w srodku nocy obudzil sie z krzykiem, lekarka i kapitan wpadli do ambulatorium i zaaplikowali mu jakis zastrzyk. Spal przez poltora dnia i nie snilo mu sie nic.
Po kilku tygodniach pozostawania pod opieka milczacej lekarki, patrzenia w jej migdalowe oczy, wachania jej delikatnych perfum, Bracknell uswiadomil sobie, ze ona wyglada seksownie nawet w tym wymietym, splowialym kombinezonie. Pomyslal o Larze i zaczal sie zastanawiac, co tez ona teraz robi, jak probuje poskladac fragmenty strzaskanego zycia. Lekarka nigdy nie odzywala sie do niego ani slowem, a Bracknell tez jej nie zagadywal, dziekowal tylko szeptem, gdy przynosila mu tace z jedzeniem. Mloda kobieta czula sie w jego obecnosci niepewnie, widac bylo, ze troche sie boi. Jesli jej dotkne, a ona krzyknie, skoncze w skafandrze na zewnatrz, probujac przezyc na samej wodzie i powietrzu z puszki, ostrzegal sie w duchu.
Pewnego dnia, kiedy znow byl w stanie normalnie chodzic, zwrocil sie do niej:
— Czy moge pania o cos zapytac?
Zdziwila sie, ale pokiwala w milczeniu glowa.
— Dlaczego wyrzucacie wichrzycieli na zewnatrz? — za pytal Bracknell. — Czy nie byloby latwiej nafaszerowac ich psychotropami?
Mloda kobieta zawahala sie przez sekunde, po czym odparla:
— Takie leki sa bardzo kosztowne.
— Przeciez rzad chetnie by ich dostarczyl, zeby tylko na statku panowal spokoj?
Tym razem zawahala sie na dluzej.
— Dostarcza. Moj ojciec sprzedaje je na Ceres. Osiagaja tam niezle ceny.
— Pani ojciec?
— Kapitan. Kapitan to moj ojciec.
Boze swiety! Dobrze, ze jej nie dotknalem, pomyslal Bracknell. Dolecialbym na Ceres w plastikowym worku.
Nastepnego ranka sam kapitan przyniosl mu tace zjedzeniem i zaczal rozmowe.
— Powiedziala ci, ze jestem jej ojcem — rzekl, stajac przy koi, gdy Bracknell polozyl sobie tace na kolanach.
— Mowi panu o wszystkim, prawda?
— Nie musi. Widze wszystko na monitorze.
— Ach, tak.
— Wlasnie. Widze kazdy twoj ruch. Pamietaj o tym.
— Nie jest do pana podobna.
Okaleczona warga kapitana wygiela sie w krzywym usmiechu.
— Jej matka byla Hinduska. Poznalem ja w Delhi, kiedy latalem tam kliprami ze Stanow. Kiedy jej rodzice dowiedzieli sie, ze wyszla za muzulmanina, wyrzucili ja z domu.
— Pan jest muzulmaninem?
— Od urodzenia. Ojciec i dziadek tez byli.
— I ozenil sie pan z Hinduska?
— W Indiach. To nie byla latwa sytuacja. Chcialem zabrac ja do Stanow, ale ona robila wszystko, zeby jej rodzice pogodzili sie z naszym malzenstwem. Bez szans, wiedzialem to, ale ona probowala.
— Czy pana zona tez jest na statku?
Kapitan odpowiedzial, nie zawahawszy sie nawet na ulamek sekundy.
— Zginela w zamieszkach przy rozdawaniu zywnosci w szescdziesiatym czwartym. Wlasnie stamtad mam te blizne.
Bracknell nie wiedzial, co powiedziec. Spuscil glowe.
— Moja corka mowi, ze nie powinienem cie zle traktowac.
Bracknell spojrzal w chlodne, szare oczy kapitana i rzekl:
— Przeciez pan traktuje mnie bardzo dobrze.
— Tak myslisz?
— Mogl pan pozwolic im, zeby mnie zabili, tam, w ladowni.
— I stracic pieniadze, ktore mam za ciebie dostac? W zyciu.
Wygladalo na to, ze powiedziano juz wszystko. Bracknell siegnal po widelec. I nagle przyszla mu do glowy pewna mysi.
— Jak pan nas rozdzielil? Jak to sie stalo, ze mnie nie zabili?
Kapitan prychnal ironicznie.
— Kiedy obudzil mnie alarm i spojrzalem na monitor, obnizylem cisnienie powietrza, az wszyscy straciliscie przytomnosc. Az do cisnienia odpowiadajacego ziemskiemu na jakichs czterech tysiacach metrow.
Bracknell nie zdolal powstrzymac usmieszku.
— Dobrze, ze nie bylo tam nikogo z Andow.
Obnizalbym cisnienie, az wszyscy by padli — wyjasnil obojetnym tonem kapitan. — Moze to powodowac jakies uszkodzenia mozgu, ale placa mi za dostarczonych zywcem, bez wzgledu na inteligencje.
Spolecznosc gornicza, ktora zamieszkala na Ceres, zbudowala ten habitat na orbicie asteroidy. Byla to wielka konstrukcja w ksztalcie pierscienia, wirujaca tak, ze w srodku mialo sie zludzenie grawitacji takiej samej jak na Ksiezycu, jedna szosta ziemskiej.
Potykajac sie, idac niepewnie, jak to ludzie nieprzyzwyczajeni do niskiej grawitacji, dwudziestu szesciu skazancow zostalo wprowadzonych przez czworke straznikow w kombinezonach barwy koralu do pomieszczenia, ktore przypominalo Bracknellowi sale wykladowa. Byl tam podest po jednej stronie i rzedy krzesel na wylozonej wykladzina podlodze. Straznicy machneli paralizatorami, zachecajac wiezniow, by usiedli. Wiekszosc z nich zasiadla z tylu sali, zas straznicy ustawili sie przy wyjsciu. Bracknell zasiadl w trzecim rzedzie; nikt inny nie podszedl tak blisko sceny.
Przez kilka minut nic sie nie dzialo. Bracknell slyszal za soba przyciszone rozmowy. Sala wygladala na czysta, prawie lsniaca, choc na scianach nie bylo niczego poza plytkami. Pachniala nowoscia i swiezoscia, choc Bracknell pomyslal, ze ten zapach mogl byc po prostu dodawany do powietrza pompowanego przez system wentylacyjny.
Kiedy rozmowy staly sie glosniejsze, na scene wkroczyl wielki, rudy, brodaty facet. Bracknell wyobrazil sobie, jak panele sceny uginaja sie pod nim, nawet w niskiej ksiezycowej grawitacji.
— Nazywam sie George Ambrose — zaczal, zdumiewajaco przyjemnym tenorem. — Z jakiegos tajemniczego powodu tutejsi nazywaja mnie „Wielki George”.
Ktos wsrod skazancow niesmialo zachichotal.
— W ramach kary za grzechy wybrano mnie glownym administratorem tego habitatu. To stanowisko przypominajace posade burmistrza albo gubernatora. Wazna szycha. Co oznacza, ze wszyscy zwalaja mi na glowe wszelkie pieprzone problemy.
Podobnie jak straznicy, George Ambrose mial na sobie czerwony kombinezon, troche wyblakly i zuzyty. Jego czupryna ceglastych wlosow pasowala idealnie do rownie gestej brody.
Wskazujac na publicznosc, Ambrose oznajmil:
— Wy, chlopcy i dziewczeta, zostaliscie tu przyslani, bo popelniliscie rozne zbrodnie. Kazdego z was