Zanim kliper byl gotowy do startu, minelo jeszcze pol godziny. Bracknell dostrzegl ekran na oparciu siedzenia przed nim. Zignorowal nudna prezentacje Masterson Aerospace i wyjrzal przez male okienko, obserwujac robotnikow przemieszczajacych sie po poczernialym betonie platformy startowej, gdzie stal kliper. Uslyszal stukania i szczekniecia, bulgoty, ktore wzial za pompowanie paliwa rakietowego, po czym na ekranie pojawily sie informacje o bezpieczenstwie i procedurach startowych.

Bracknell przygotowal sie na chwile uruchomienia silnikow. Odpalily z demonicznym rykiem i poczul, jakby niewidzialna reka przycisnela go do wyscielanego fotela. Grunt odlecial i Bracknell zobaczyl cale lotnisko, wiezowce i place Quito, a wreszcie dlugi czarny ksztalt przypominajacy weza, rozpostarty miedzy pagorkami, jak strzaskane w proch marzenie.

Dopiero wtedy wybuchnal placzem.

PODROZ

Choc z Quito na orbite Bracknell lecial sam, pojazd, do ktorego sie przesiadl, przewozil wielu innych skazanych.

Nie byl to szybki statek fuzyjny, ktory moglby przyspieszac przez caly lot do Pasa i doleciec na Ceres w niecaly tydzien. Bracknella umieszczono na pokladzie frachtowca Alhambra, wolnej, starej kosmicznej lajby, ktora calymi miesiacami snula sie miedzy Ziemia a Pasem Asteroid.

Wspoltowarzyszami niedoli byli glownie mezczyzni skazani za rozmaite przestepstwa, ktorych czekalo zycie na gorniczych asteroidach. Bracknell doliczyl sie trzech mordercow (z ktorych jednym byla ponura, wyniszczona przez narkotyki kobieta), czterech zlodziei mogacych poszczycic sie roznymi osiagnieciami, szesciu defraudantow i innych przestepcow wywodzacych sie z kregow inteligenckich oraz kilkunastu innych, skazanych za przestepstwa seksualne czy obraze wladzy religijnej.

Kapitan frachtowca oczywiscie nie byl zachwycony transportowaniem skazancow do Pasa, ale oplacalo mu sie to bardziej niz puste przebiegi po transport rudy. Wiezniow zakwaterowano w pustej ladowni, w ktorej umieszczono stare, pordzewiale koje i rzad przenosnych toalet. Bylo to wielkie pomieszczenie scianach podrapanych i porysowanych przez wiele lat intensywnego uzytkowania. Waskie, zapadle metalowe koje byly przykrecone do podlogi, rzad przegrodek-toalet umieszczono wzdluz jednej ze scian. Kiedy tylko Alhambra opuscila orbite wyruszyla w podroz do Pasa, kapitan zwrocil sie do swoich pasazerow przez pokladowy interkom.

— Jestem kapitan Farad — przedstawil sie. Na jedynym ekranie umieszczonym wysoko na scianie w ladowni Bracknell i pozostali ujrzeli szczupla, poszarzala twarz kapitana, z grymasem, ktory jednoznacznie wyrazal pogarde dla jego „pasazerow”.

— Na tym statku ja wydaje rozkazy, a wy je wykonujecie — mowil dalej. — Jesli wy nie bedziecie sprawiac mi klopotu, ja nie sprawie go wam. Ale jesli zafundujecie mi jakies klopoty, albo jesli wy wpakujecie sie w jakies klopoty, to bedzie to zaledwie przedsmak klopotow, jakie ja wam zafunduje. Niegrzecznych pakuje do skafandra, przywiazuje do liny i ciagne az na Ceres.

Skazancy mrukneli i rzucili gniewne spojrzenie na ekran interkomu. Bracknell pomyslal, ze slowa kapitana nie sa zadna przenosnia.

Mimo tego ostrzezenia podroz wcale nie przebiegala spokojnie. Na pokladzie frachtowca nie bylo prywatnych kwater dla skazanych, wtloczono ich po prostu do pustej ladowni. Juz po jednym dniu ladownia cuchnela uryna i wymiotami.

Modul zalogowy Alhambry obracal sie powoli na koncu pieciokilometrowej liny, zas na drugim znajdowal sie modul zaopatrzeniowy i urzadzenia do wytapiania rudy, wiec w srodku mialo sie wrazenie przebywania w grawitacji zblizonej do ziemskiej. Posilki podawaly proste roboty, ktorych nie mozna bylo przekupic ani do niczego zmusic. Bracknell robil co mogl, zeby trzymac sie jak najdalej od pozostalych, takze kobiet skazanych za prostytucje, ktore bez wstydu obskakiwaly koje mezczyzn, gdy tylko gaszono wieczorem swiatla.

Spokojne zycie bylo jednak niemozliwe. W jego umysle klebily sie obrazy wszystkiego, co utracil: zwlaszcza Lary. Jego sny wypelnialy koszmary pelne wizji zawalajacej sie wiezy, milionow zabitych, wstajacych z grobow i oskarzycielsko wymierzajacych w niego kosciane palce. Co sie stalo? Bracknell zadawal sobie w kolko to pytanie. Pytania dreczyly go. Wiedzial, ze konstrukcja byla stabilna. A mimo to sie zawalila. Czemu? Moze jakis niezwykle potezny prad elektryczny z jonosfery przerwal liny na poziomie geostacjonarnym? Moze powinienem byl tam wzmocnic izolacje? Co zrobilem zle? Co powinienem byl zrobic?

I te koszmary przyczynily sie do jego klopotow. Ciagle budzili go wspolwiezniowie, wsciekli z powodu jego krzykow, ktore uniemozliwialy im sen.

— Drzesz sie jak jakies pieprzone niemowle — warknal jeden z rozzloszczonych mezczyzn — piszczysz i wyjesz.

— Tak — potwierdzil inny. — Zamknij sie, bo inaczej my cie zamkniemy.

Przez kilka nocy Bracknell usilowal nie spac, ale w koncu zapadl w sen i straszne koszmary powrocily.

Nagle poczul, ze ktos sciaga go z koi, bije i kopie. Trzech rozszalalych mezczyzn. Bracknell probowal sie bronic, walczyl i odnalazl dziwna przyjemnosc w rozkwaszaniu ich wykrzywionych w grymasie twarzy, zlapal jednego z nich za wlosy i uderzyl jego glowa o metalowa porecz koi, drugiego kopnal w krocze, a kolejnego walnal w nerki. Coraz wiecej ludzi klebilo sie wokol niego i upadl, ale dalej walil, kopal i gryzl, az wreszcie stracil przytomnosc.

Kiedy sie obudzil, byl przywiazany do pryczy. Przez opuchniete, nadbiegniete krwia oczy dostrzegl, ze znajduje sie w ambulatorium. Pachnialo szpitalem: srodek dezynfekujacy i czysta posciel. W poblizu nie bylo nikogo. Nad jego glowa popiskiwala jakas aparatura medyczna. Czul, ze wszystko go boli. Kiedy probowal uniesc glowe, fala bolu wzdluz kregoslupa prawie go obezwladnila.

— Masz polamane zebra — odezwal sie szorstki glos za nim.

W jego polu widzenia pojawil sie kapitan.

— Ty jestes Bracknell, nie? Niezle walczyles, tyle ci powiem.

Kapitan byl niski, szczuply i gibki, mial skore troche ziemista, a troche opalona. Jego nieogolona twarz byla szara od zarostu. Na gornej wardze mial blizne, przez ktora wygladal, jakby stale sie krzywil. Wlosy sciagnal do tylu i zwiazal w maly kucyk.

Bracknell chcial zapytac, co sie stalo, ale mial tak spuchniete wargi, ze nie udalo mu sie niczego wyartykulowac.

— Ogladalem cala walke na monitorze — rzekl kapitan, krzywiac sie. — W podczerwieni. Nie widac tak dobrze jak w swietle widzialnym, ale wystarczajaco dobrze, jak na takie mety jak wy.

— Nie jestem zadnym metem — rzekl slabo Bracknell.

— Nie? Zabiles wiecej ludzi niz wszyscy ci faceci, ktorzy cie tlukli, razem wzieci.

Bracknell odwrocil wzrok, by nie patrzec na oskarzycielska mine kapitana.

— Zainwestowalem w Skytower Corporation — mowil dalej kapitan. — Chcialem przejsc na emeryture i zyc z zyskow. A teraz jestem bankrutem. Stracilem oszczednosci zycia, bo spieprzyliscie cos podczas budowy. Co zrobiliscie? Zaoszczedziliscie na budowie, zeby schowac pare milionow dolcow dla siebie?

— Nie — zdolal jedynie wymruczec Bracknell.

— Pewnie niewiele — kapitan spojrzal na Bracknella z nie ukrywana nienawiscia w oczach. — Faceci, ktorzy cie zaatakowali, leca na zewnatrz, jak obiecalem wichrzycielom. Tez bys tam byl, tylko nie mam wiecej skafandrow.

Bracknell milczal.

— Przez reszte lotu siedzisz tu, w ambulatorium — oznajmil kapitan. — Wyobraz sobie, ze to pojedyncza cela.

— Dzieki — mruknal Bracknell.

— Nie robie tego dla ciebie — warknal kapitan. — Przebywajac z tymi dzikusami, dzialasz na nich jak plachta na byka. Bedzie wieksza szansa na spokoj, jak zostaniesz tutaj.

— Moglby pan przeciez pozwolic im mnie zabic.

— Tak, pewnie. Ale placa mi za kazdego dostarczonego na Ceres zywcem. Na zwlokach nie zarabiam.

Вы читаете Merkury
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату