Czasem wpadal na Addie, dosc doslownie, kiedy przeciskali sie w waskich korytarzach statku lub przebywali razem w mesie. Na jego widok na jej twarzy o migdalowych oczach zawsze pojawial sie usmiech. Miala kuszace pelne ksztalty. Nigdy nie rozmawiala z nim, jesli nie liczyc paru slow grzecznosciowej rozmowy, a on nie pozwalal sobie na reakcje na zew swoich hormonow.
Pewnego dnia opuscil mostek po jakiejs bardzo nudnej wachcie i poszedl do mesy po kawe. Addie siedziala przy malym kwadratowym stoliku, pijac cos z parujacego kubka.
— Dobra kawa? — spytal Bracknell.
— To herbata.
— Aha.
Siegnal po kubek i nalal sobie z dystrybutora, po czym przystawil sobie krzeslo i usiadl obok niej. Wzrok Addie powedrowal w kierunku otwartej klapy i przez sekunde Bracknell myslal, ze dziewczyna zerwie sie na rowne nogi i zacznie uciekac.
Tymczasem jednak troche sie odprezyla. Tylko troche.
— Zycie na statku nie jest specjalnie ciekawe, prawda?
— Pewnie nie.
Przez dluzsza chwile zadne z nich nie wiedzialo, co powiedziec. W koncu odezwal sie Bracknell.
— Czy twoje imie, Addie, to zdrobnienie od Adelajdy?
Usmiechnela sie z rozbawieniem.
— Nie, oczywiscie, ze nie. Mam na imie Aditi.
— Aditi?
— To hinduskie imie. Oznacza „wolna i niezwiazana”. To imie matki bogow.
Hinduskie, pomyslal Bracknell. No jasne. Kapitan mowil, ze ona jest z Indii. To by wyjasnialo dziwny akcent.
— Wolna i niezwiazana — powtorzyl. — To troche ironiczne tutaj, na statku posrodku gwiezdnej pustki.
— Tak — przytaknela ze smutkiem, po czym rozpromienila sie. — Ale moj ojciec juz przygotowuje moje zamazpojscie.
Zgromadzil niezly posag. Za pare lat wyjde za maz za jakiegos bogacza i bede mieszkac wygodnie na Ziemi.
— Jestes zareczona?
— Och, nie, jeszcze nie. Ojciec nawet nie wybral dla mnie meza. Ale szuka.
— I wyjdziesz za maz za czlowieka, ktorego ci wybierze?
— Tak, pewnie.
— Nie chcesz sama wybrac sobie meza?
Jej usmiech zgasl.
— A jakie szanse mam tutaj, na tym statku?
Bracknell musial przyznac jej racje.
Wrocil do swojej kajuty, zanim jednak zamknal drzwi, pojawil sie w nich rozwscieczony kapitan.
— Mowilem ci, zebys trzymal sie z daleka od mojej corki.
— Byla w mesie — wyjasnil Bracknell. — Tylko rozmawialismy.
— O malzenstwie.
— Tak — Bracknell poczul, jak rosnie w nim wscieklosc.
— Czeka, az znajdzie jej pan meza.
— Jeszcze bedzie musiala poczekac pare lat. Pietnascie lat to za malo, zeby wyjsc za maz. Moze w Indiach, ale tam, skad pochodze…
— Pietnascie lat? Ona ma dopiero pietnascie lat?
— Tak.
— To jak moze byc lekarzem?
Zraniona warga kapitana wykrzywila sie w usmiechu.
— Jest na tyle inteligentna, zeby pracowac z programami diagnostycznymi. A wiekszosc lekarzy i tak pozwala decydowac komputerom.
— Ale…
— Trzymaj sie od niej z daleka.
— Tak,
— Pamietaj, ze widze wszystko, co robisz — ostrzegl kapitan.
— Trzymaj sie od niej z daleka.
Opuscil kajute Bracknella rownie szybko, jak od niej wkroczyl. Bracknell zostal sam, zastanawiajac sie, jakim cudem pietnastolatka mogla wygladac tak kuszaco.
REZYDENCJA YAMAGATY
Byl najstarszym domownikiem: pomarszczony, wysuszony staruszek, z grzywa siwych wlosow opadajacych na ramiona skromnego, blekitnego kimona. Nobuhiko pamietal, ze siedzial na tych ramionach, kiedy byl malutki. Ten sluzacy nigdy nie zgodzil sie na kuracje odmladzajace, ale jego ramiona byly nadal szerokie, tylko troche opadly pod brzemieniem czasu.
Szli razem zwirowana sciezka, ktora wila sie przez starannie utrzymany skalny ogrodek przy wysokim murze skrywajacym rezydencje Yamagaty na wzgorzach w poblizu Nowego Kioto. Ostry, przenikliwy wiatr pedzil po niebie niskie szare chmury. Nobuhiko powstrzymywal drzenie, odziany w formalny, jasnoszary garnitur. Nigdy dotad nie okazal slabosci przy sluzbie i mial nadzieje, ze nigdy do tego nie dojdzie.
Nigdy nie okazuj przed nikim slabosci, powtarzal sobie. Nawet przed samym soba. Przezyl wstrzas, gdy dowiedzial sie, ze cztery miliony ludzi zginely w katastrofie podniebnej wiezy. Cztery miliony! Nobu wiedzial, ze ktos zginie, to bylo nieuniknione. Wojskowi mieli takie okreslenie: „straty uboczne”. Ale cztery miliony! Poczucie winy, ktore wezbralo w nim jak fala, dreczylo go latami. Co za roznica, probowal uspokoic sumienie. I tak by umarli, predzej czy pozniej. Swiat idzie naprzod. Musialem to zrobic. Dla dobra rodziny, dla dobra firmy. A nawet dla dobra Japonii. Co sie stalo, to sie nie odstanie.
To jednak nie byl koniec. Trzeba bylo zabic jeszcze troche ludzi, lojalnych mezczyzn i kobiet, ktorych jedyna zbrodnia bylo wypelnianie zyczen Nobuhiko. Odplacono im smiercia, ostatecznym kneblem. Stalo sie, pomyslal Nobuhiko. To juz koniec. I ten stary czlowiek przyszedl mi o tym powiedziec.
Kiedy juz oddalili sie od domu na tyle, ze nie mozna bylo ich podsluchac, Nobu rzekl uprzejmie:
— Lata obeszly sie z toba bardzo lagodnie.
Stary mezczyzna pochylil lekko podbrodek. Obaj wiedzieli, ze roznice ksztaltow nalezy przypisywac upodobaniom Nobu: uwielbieniu dla wina i jedzenia, a wstrecie do uprawiania sportu.
Delikatnie zmieniajac temat, starszy czlowiek spytal:
— Czy moge spytac o zdrowie panskiego ojca?
Nobu spojrzal w niebo. Ten czlowiek sluzyl ojcu odkad ten byl nastolatkiem. I nadal uwaza Saito za glowe rodziny, pomyslal Nobu, choc ojciec juz dawno temu schronil sie w klasztorze w Himalajach.
— Ojciec ma sie dobrze — rzekl w koncu. Nie bylo to klamstwo, choc Nobu nie mial wiesci od ojca od wielu miesiecy.
— Milo mi to slyszec. Wykazal niezwykla sile charakteru, ze opuscil ten swiat i wkroczyl na sciezke do