oswiecenia.
A ja nie mam tej sily charakteru, zzymal sie w duchu Nobu. Czy ten stary skrytobojca probuje mnie obrazic? Na glos rzekl jednak:
— Niektorzy z nas musza pozostac na tym swiecie i niesc swoje brzemie.
— To prawda, sir.
— Ile lat minelo od upadku wiezy? — spytal Nobu.
— Wystarczajaco, zeby nikt nie osmielil sie zbudowac nastepnej.
— Tak. To dobrze.
Starszy mezczyzna pochylil podbrodek na zgode.
— Czy pozbyto sie wszystkich, ktorzy brali w tym udzial?
— Wytropiono ich i zajeto sie nimi.
— Wszystkich?
Starszy czlowiek zawahal sie na ulamek sekundy.
— Wszystkich z wyjatkiem jednego.
— Jednego? — warknal Nobu, rozzloszczony. — Minelo tyle czasu, a on nadal zyje?
— Albo jest bardzo sprytny, albo ma duzo szczescia.
— Kto to jest? Gdzie on jest?
— To ekspert w dziedzinie nanotechnologii, ktorego zwerbowalismy w Selene.
Nobu poczul lomotanie pulsu w uszach. Zanim odpowiedzial, stary sluga dodal:
— Juz kilkakrotnie zmienial tozsamosc i wyglad. Moi agenci donosza, ze zmienil nawet wzorzec siatkowki. To jakis geniusz.
— Trzeba go
— Tak sie stanie, zapewniam pana.
— Nie chce zapewnien. Chce wynikow.
— Sir, prosze sie nie martwic. Ten czlowiek jest nieszkodliwy. Nie moze powiedziec nikomu, ze bral udzial w budowie podniebnej wiezy bez zdradzania swojej prawdziwej tozsamosci. A jesli osmieli sie to zrobic, namierzymy go i zalatwimy. Jest na tyle inteligentny, zeby zrozumiec, ze tylko milczac jest bezpieczny.
— To nie jest dobre rozwiazanie — rzekl Nobu. — Nie chcial bym, zeby cokolwiek zalezalo od decyzji zbiega.
— Rozumiem, sir. Tropimy go.
— Nikt nie moze wiedziec,
— Nikt nie wie, sir, z wyjatkiem pana i mnie.
Nobuhiko wzial gleboki oddech i probowal sie uspokoic.
Starszy czlowiek dodal:
— Kiedy go znajda i unieszkodliwiaja tez odejde z tego swiata. Wtedy tylko pan bedzie znal tajemnice podniebnej wiezy.
— Ty?
— Dosc sie nazylem. Kiedy wypelnie ostatni obowiazek, panie, dolacze do moich czcigodnych przodkow.
Nobu stal na zwirowanej sciezce i patrzyl na ten relikt przeszlosci. Chlodny wiatr rozwiewal siwe wlosy slugi, tak ze Nobu nie byl w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy. A mimo to Yamagata domyslal sie, ze w jego oczach czai sie determinacja.
ZDRADA
Miesiace zmienily sie w lata.
Za kazdym razem, kiedy juz
To jak wizja raju, pomyslal Bracknell, patrzac na rozjasniona blekitno-biala kule odplywajaca od niego coraz dalej. Widzial ja coraz mniej wyraznie, bo lzy naplynely mu do oczu.
Zapuscil brode, a potem ja zgolil. Wdal sie w krotki romans z kobieta, ktora zaciagnela sie na statek, by w ten sposob zaplacic za podroz w jedna strone na Ceres, i czul wstyd, kiedy spotkal Addie. Kiedy jego niegdysiejsza kochanka opuscila statek, cieszyl sie, ze jej sie pozbyl.
Kapitan nigdy nie spuszczal oczu z corki, choc najwyrazniej stal sie bardziej tolerancyjny wobec Bracknella, ktory czasem rozmawial z nia o wszystkim i o niczym. Czasem nawet zapraszal Bracknella na obiad do siebie, ale rzadko. Kapitan byl na tyle uprzejmy, ze nie rozmawial z Bracknellem o Ziemi ani nie pytal go o jego dawne zycie.
Addie zaczela mu objasniac zasady buddyzmu, probujac pomoc mu w akceptacji zycia, jakie mu narzucono.
— To tylko cos tymczasowego — mawiala. — Twoje zycie kiedys sie skonczy i zacznie sie nowe. Wielkie kolo obraca sie powoli, ale stale. Musisz byc cierpliwy.
Bracknell sluchal i patrzyl na jej twarz, ktora ozywiala sie szczerze, gdy objasniala mu sciezke do oswiecenia. Nie wierzyl w ani jedno slowo, ale dzieki tym opowiesciom jakos mijal mu czas.
Podczas ktorejs z wizyt na Ziemi na poklad
Kiedy wybuchaly walki miedzy wiezniami w ladowni, kapitan obnizal cisnienie powietrza, az wszyscy tracili przytomnosc, a potem Bracknell i inni czlonkowie zalogi wpychali wichrzycieli do staroswieckich sztywnych skafandrow i wyrzucali na zewnatrz statku na uwiezi, az zaczynali blagac o litosc. Powtarzalo sie to wielokrotnie, ale Bracknell nigdy sie do tego nie przyzwyczail. Zawsze myslal: gdyby nie laska boza, to moglem byc ja.
Laska boza? Jesli jest jakis bog, musi byc bezduszny i kaprysny, jak najbardziej sadystyczny tyran w historii. Budda, o ktorym opowiada mi Addie, przynajmniej nie udaje, ze probuje panowac nad swiatem, po prostu szuka z niego wyjscia.
Czy jest jakies wyjscie, rozmyslal Bracknell, lezac pozna noca na swojej koi, bojac sie zamknac oczy, by znow nie zobaczyc upadajacej wiezy, roztrzaskujacej w proch miliony ludzi, niszczacej jego poprzednie zycie. Moge sie z tego uwolnic, pomyslal. Pociac nadgarstki, polknac butelke pigulek z ambulatorium Addie, zamknac sie w sluzie i otworzyc zewnetrzna klape. Jest wiele sposobow, zeby zakonczyc to nedzne zycie.
Jednak zyl dalej. Jak czlowiek w nieskonczonym kolowrocie, przemierzal bezsensowne zycie, przeklinajac sie za tchorzostwo, z powodu ktorego nie mogl zatrzymac swojego kola zycia i znalezc zapomnienia.
Poza Addie nie mial przyjaciol ani towarzyszy. Kapitan tolerowal go, czasem nawet widywal sie z nim, ale zawsze trzymal na dystans. Kobiety, ktore czasem dolaczaly do zalogi, rzadko mu sie podobaly, chyba ze potrzeby dawaly znac o sobie. Ale nawet w najwiekszych uniesieniach zawsze myslal o Larze.
Gdybym tylko mogl ja zobaczyc. Porozmawiac z nia. Zamienic choc pare slow.
Gdzies posrod dreczacych go koszmarow przypomnial sobie stara wiadomosc od wielebnego Danversa, zaraz na poczatku wygnania. Zadzwon do mnie, powiedzial pastor. Choc Bracknell mial sie z nikim nie kontaktowac, to Danvers podarowal mu odrobine nadziei.
Bracknell mial dosc rozumu, by poprosic kapitana Farada o pozwolenie, zanim skontaktowal sie z Danversem.
Kapitan prychnal z niechecia.
— Rozmowa z Ziemia? Bez sensu, nie polacza cie.
Zdesperowany na tyle, by pokonac swe leki, Bracknell rzekl: