— Pan moglby zadzwonic za mnie, sir.
Kapitan skrzywil sie i nic nie powiedzial. Bracknell, pokonany, wrocil do swoich obowiazkow.
Nastepnego dnia, gdy podjal swoje obowiazki na mostku, kapitan rzekl:
— Bracknell, przejmij konsole lacznosci.
Czujac raczej ciekawosc niz nadzieje, Bracknell przejal konsole lacznosci od oficera lacznosciowego. Kapitan wydal polecenie polaczenia sie z wielebnym Danversem, przez glowna siedzibe Nowej Moralnosci w Atlancie. Bracknell wlozyl sluchawke do ucha drzacymi palcami i wzial sie do pracy.
Przeslanie wiadomosci trwalo ponad godzine, nie bylo wiec szans na normalna rozmowe. Pol zmiany zajelo Bracknellowi przebicie sie przez program komunikacyjny w Atlancie i uzyskanie informacji, ze Danvers jest teraz biskupem w Gabonie, na zachodnim wybrzezu Afryki.
Kiedy na ekranie Bracknella pojawila sie czerwona twarz Danversa, kapitan zawolal:
— Dalej, spytaj, czy chce z toba rozmawiac.
Danvers siedzial za polyskliwym mahoniowym biurkiem, w czarnej koszuli rozpietej pod szyja, z jakimis insygniami przypietymi do rogow kolnierzyka. Za nim widac bylo okno wychodzace na ruchliwa ulice i budowle Libreville, a dalej biale grzywacze fal na blekitnym Atlantyku. Z zieleni za miastem wystawala jakas cylindryczna konstrukcja, ktora dalej znikala w morzu. Bracknell poczul, ze sciska mu sie serce: to byly ruiny wiezy, ktore nadal tu lezaly, choc minely juz lata.
Wymienili jeszcze kilka jednostronnych wiadomosci, co zajelo kolejnych kilka godzin, zanim Danvers zrozumial wreszcie, kto chce sie z nim skontaktowac.
— Mance! — otworzyl szeroko oczy ze zdumienia. — Po tylu latach! Ciesze sie, ze cie widze. — Biskup przekrecil troche fotel z wysokim oparciem. — Pewnie zauwazyles ruiny wiezy. To teraz atrakcja turystyczna. Ludzie z calej Afryki przyjezdzaja, zeby ja zobaczyc.
Bracknell poczul dziwny ucisk w zoladku. Atrakcja turystyczna.
— Miejscowi troche ja rozmontowali. Cholerne sepy. Musielismy postawic straze, zeby pilnowaly ruin, ale przemykali sie i rozbierali ja po kawalku.
Bracknell przymknal oczy, probujac utrzymac nerwy na wodzy. Nie ma sensu zloscic sie na Danversa. To nie jego wina. Powiedz, czego chcesz, w jakim celu sie z nim skontaktowales.
Wzial gleboki oddech, po czym rzucil sie na gleboka wode.
— Tak sie zastanawialem… mialem nadzieje, ze ksiadz moglby w moim imieniu przekazac wiadomosc Larze Tierney — rzekl zaklopotany, bo brzmialo to jak blaganie. — Nie wiem, gdzie ona teraz przebywa, ale pomyslalem, ze moze ksiadz moglby ja odnalezc i przekazac ode mnie wiadomosc.
I czekal. Jego zmiana przy konsoli lacznosci zakonczyla sie i przybyla zmienniczka, ale kapitan w milczeniu odprawil ja machnieciem reki. Bracknell siedzial, wykonujac normalne obowiazki oficera lacznosci, co chwile patrzyl jednak na ekran, na ktorym zastygl obraz biskupa Danversa.
W koncu swiatelko pod ekranem zmienilo barwe z pomaranczowej na zielona. Obraz biskupa zadrzal lekko i poruszyl sie. Na jego twarzy malowala sie niepewnosc.
— Mance, ona teraz nazywa sie Lara Molina. Ona i Victor pobrali sie poltora roku temu. Sam udzielalem im slubu.
Bracknell poczul, jak czerwieni sie ze zlosci.
— W tej sytuacji — mowil dalej Danvers — nie sadze, ze by kontaktowanie sie z nia bylo rozsadne. Poza tym byloby nielegalne, prawda? Nie ma sensu rozdrapywac starych ran ani wyciagac dawnych zalow. W koncu tyle czasu zajelo jej przyjscie do siebie i rozpoczecie nowego zycia. Nie sadzisz, ze byloby lepiej, gdybys…
Bracknell przerwal polaczenie jednym szybkim uderzeniem palca.
Pobrali sie, powtarzal w myslach. Wyszla za Victora. Czlowieka, ktory mnie zdradzil. I ten nadety idiota dawal im slub. On tez mnie zdradzil. Wszyscy mnie zdradzili!
OBJAWIENIE
Na cale tygodnie Bracknell rzucil sie w wir pracy na pokladzie
Ona nie zdaje sobie sprawy z tego, ze Victor mnie zdradzil, powtarzal sobie Bracknell. Lara nie wie, ze Victor klamal, skladajac zeznania podczas procesu. Ale Victor wiedzial, Danvers tez. Tego Bracknell byl pewien. Zmowili sie, zeby go usunac, bo Victor chcial miec Lare dla siebie.
Bracknell zrozumial teraz wszystko. Victor go zdradzil, bo chcial Lare dla siebie. Kiedy wieza runela, Victor mial doskonala okazje, zeby pozbyc sie mnie na zawsze. I Danvers mu w tym pomogl, tego Bracknell byl pewien.
Kiedy wieza runela, powtorzyl. Czy oni mogli spowodowac zawalenie sie wiezy? Cos zrobic? Jakis sabotaz? Bracknell zmagal sie z tym pomyslem calymi tygodniami. Nie. Czy mogli? Victor nie mial wystarczajacej wiedzy o konstrukcji wiezy, zeby byc w stanie ja zniszczyc. On jest biologiem, nie inzynierem. Musialby miec zespol wyszkolonych sabotazystow, specjalistow od wyburzania. To wymagaloby pieniedzy, planow i zimnej krwi, a to wszystko nie lezalo w mozliwosciach Victora. Ani Danversa. Nie sadzil tez, zeby Nowa Moralnosc byla zdolna do czegos takiego, nawet najwieksi fanatycy nie porywaliby sie na obalenie wiezy. Ani nie potrafiliby tego zrobic.
Nie, uznal Bracknell. Victor po prostu skorzystal ze sposobnosci. Wykorzystal mnie. A Danvers mu pomogl.
A mimo to wscieklosc gotowala sie w nim, sprawiala, ze byl przygnebiony i nieprzyjemny dla wszystkich wokol, nawet Addie. Kapitan obserwowal jego nowe zachowanie i milczal, odezwal sie tylko raz, gdy Bracknell zostal oddelegowany do eskortowania nowej grupy skazancow do prowizorycznej kajuty w ladowni. Jeden z wiezniow zaczal sie szarpac z drugim. Bracknell spral obu paralizatorem jak palka, az stracili przytomnosc.
— Odzywasz — rzekl kapitan, gdy para poteznych czlonkow zalogi odciagnela go od krwawiacych wiezniow. Usmiechnal sie jakos dziwnie. — Zaczynasz znowu odczuwac bol.
— Przedtem tez czulem bol — mruknal Bracknell, kustykajac w strone mostka.
— Moze — odparl kapitan. — Ale teraz czujesz demona, ktory trawi twoje trzewia. Teraz wiesz, co czulem, kiedy zabili mi zone. I co dalej czuje.
Bracknell patrzyl na niego, nagle rozumiejac.
Podczas kolejnego pobytu
Bracknell byl wiec bardzo zdziwiony, kiedy zaraz po umieszczeniu wiezniow w ladowni rozlegl sie alarm. Ze stanowiska obserwacyjnego na mostku przygladal sie bojce na ekranie interkomu. Dwoch mezczyzn bilo trzeciego, wysokiego chudzielca. Dostrzegl, ze nieszczesna ofiara probuje sie bronic otaczajac glowe dlugimi ramionami, ale napastnicy przewrocili go na podloge gradem gwaltownych ciosow, po czym zaczeli go kopac.
— Idz tam! — warknal do Bracknella kapitan, stukajac w klawiature wbudowana w podlokietnik. Bracknell zerwal sie, zanurkowal przez klape i pobiegl do ladowni. Wiedzial, ze kapitan wypompowuje powietrze tak szybko, ze moga im popekac bebenki uszne. Zanim tam dotre, wszyscy beda nieprzytomni, pomyslal.
Slyszal kroki dwoch pozostalych czlonkow zalogi, ktorzy biegli za nim korytarzem. Zatrzymali sie przy klapie tylko na sekunde, zeby zalozyc maski z tlenem, po czym otworzyli klape i z masy nieprzytomnych cial wylowili trzy: pokrwawionego chudzielca i napastnikow. Pozostawiajac napastnikow dwom pozostalym czlonkom zalogi, Bracknell uniosl ofiare i ruszyl w strone ambulatorium. Czlowiek byl lekki jak piorko, sama skora i kosci.