Addie czekala juz w ambulatorium. Wpuscila Bracknella, by polozyl nieprzytomnego mezczyzne na jednym z lozek, po czym wlaczyla aparature diagnostyczna wbudowana w grodz.
— Powinienes wracac na mostek — zwrocila sie do Bracknella przypinajac pacjenta.
— Jak tylko go przywiaze — odparl Bracknell, pomagajac jej zapinac pas na watlej piersi mezczyzny. — To w koncu wiezien.
Mezczyzna jeknal zalosnie, ale nie otworzyl oczu. Bracknell dostrzegl, ze obie powieki ma spuchniete, a nos najwyrazniej zlamany. Mial krew na calej twarzy i na szarym wieziennym kombinezonie.
— Idz juz! — szepnela naglaco Addie. — Ja sie nim zajme.
Bracknell ruszyl z powrotem na mostek. Kiedy dotarl do swojego fotela przy konsoli, dostrzegl, ze wiezniowie zaczynaja sie poruszac, odzyskujac przytomnosc, gdy cisnienie powietrza wrocilo do normy. Dwoch napastnikow juz wpakowano do sztywnych kombinezonow i wleczono w strone sluzy.
— Kto wszczal bojke? — zastanawial sie glosno. — A co za roznica? — odparl kapitan. — To nie byla bojka.
Wygladalo to raczej tak, jakby tych dwoch goryli chcialo zakatowac chudzielca na smierc. Pewnie probowal sie do nich dobierac.
Pol godziny pozniej Bracknell przelaczyl kamere na widok z zewnatrz. Jedna z odzianych w skafander postaci unosila sie bezwladnie na koncu fulerenowej liny. Druga podciagnela sie wzdluz liny i walila w klape odziana w rekawice piescia.
— Szkoda, ze w tym skafandrze nie ma radia — zauwazyl kwasno kapitan. — Nauczylibysmy sie jakichs nowych slow.
Po zakonczeniu wachty Bracknell ruszyl do swojej kajuty. Kiedy przechodzil obok drzwi ambulatorium, Addie zawolala go.
Zatrzymal sie i zobaczyl, ze dziewczyna siedzi przy miniaturowym biurku w poczekalni ambulatorium, a ekran rzuca zielona poswiate na jej twarz.
— Byles szefem projektu budowy kosmicznej wiezy, prawda — rzekla Addie. Nie bylo to pytanie.
Bracknell poczul, jak wszystko skreca mu sie w srodku, ale odpowiedzial spokojnie.
— Tak. I za to mnie posadzili.
— Zostales na zawsze wygnany z Ziemi.
Pokiwal glowa w milczeniu.
Spojrzala przez ramie na otwarte drzwi ambulatorium, przez ktore widac bylo lozka.
— Ten czlowiek, ktorego przyniosles, mamrocze cos o podniebnej wiezy.
— Mnostwo ludzi to pamieta — rzekl z gorycza Bracknell. — To najwieksza katastrofa w historii ludzkosci.
Potrzasnela glowa.
— Ale ten czlowiek jest kims innym niz podano w aktach wiezniow.
— To znaczy?
— Pacjent w ambulatorium — wyjasnila — belkocze cos o kosmicznej wiezy. Mowi, ze chca go
— Ale co wie?
Migdalowe oczy Addie byly spokojne i powazne.
— Nie wiem. Ale pomyslalam, ze chcialbys z nim porozmawiac.
— Masz cholerna racje, ze tak.
Wstala od biurka i Bracknell ruszyl za nia do ambulatorium. Jej pacjent spal albo byl nieprzytomny, kiedy wcisneli sie do malutkiego pomieszczenia. Drugie lozko bylo puste. Aparatura medyczna cicho popiskiwala. Pomieszczenie pachnialo srodkami do dezynfekcji, ktore przebijaly sie przez metaliczny odor krwi.
Bracknell zobaczyl wysokiego, szczuplego mezczyzne o dlugich rekach i nogach, lezacego na waskim ambulatoryjnym lozku. Mial nadal na sobie ubranie, w ktorym go przyniesiono: szary kombinezon, pomiety i ciemny od potu, pochlapany krwia. Mial poraniona, opuchnieta twarz, z opatrunkiem natrysnietym na rozcieta brew, i drugim na zlamanym nosie. Byl unieruchomiony pasami, a z lewego ramienia sterczala mu rurka kroplowki.
Addie uruchomila komputer diagnostyczny i na scianie przy lozku pojawily sie przekroje ciala pacjenta.
— Ma kilka powaznych obrazen — wyszeptala. — Solidnie go sprali. Jeszcze pare minut i byloby po nim.
— Wyjdzie z tego?
— Podawana przez komputer prognoza nie jest korzystna.
Kontaktowalam sie z Selene, zeby przyslali statek szpitalny, ale dla wieznia pewnie nie beda sobie robic takiego klopotu.
— Jak on sie nazywa? — spytal Bracknell.
— Tu jest problem — odparla, marszczac lekko nos. — Nie wiem. W aktach wieziennych figuruje jako Jorge Quintana, ale kiedy sprawdzilam jego profil DNA, ziemskie archiwa podaly nazwisko Toshikazu Koga.
— Japonczyk?
— Japonskiego pochodzenia, Amerykanin w trzecim pokoleniu. Wychowany w Selene, gdzie ukonczyl z wyroznieniem inzynierie molekularna.
Bracknell gapil sie na nia.
— Nanotechnologia?
— Chyba tak.
Bracknell wpatrzyl sie w nieprzytomnego skazanca. Nie wygladal na Azjate, w jego twarzy bylo jednak cos dziwnego. Skora byla naciagnieta na wystajace kosci policzkowe, a kwadratowa szczeka jakos nie pasowala do reszty twarzy, jakby ktos mu ja podmienil. Kolor skory tez mial dziwny, plamistoszary. Bracknell nigdy nie widzial takiego odcienia skory.
Spojrzal na Addie.
OPOWIESC WIEZNIA
— Predzej czy pozniej i tak mnie zabija — rzekl Toshikazu Koga, slabym, pelnym wysilku szeptem. — Juz nie mam dokad uciekac.
Bracknell pochylil sie nad ambulatoryjnym lozkiem, zeby go lepiej slyszec. Addie siadla na drugim, pustym lozku.
— Kto chce cie zabic? — spytala. — I dlaczego?
— Podniebna wieza…
— Co o niej wiesz? — dopytywal sie Bracknell.
— Bylem lojalnym wyznawca, Wierzacym…
— O co chodzi z wieza?
— Nie wiedzialem. Powinienem byl sie domyslic. — Toshikazu zakaszlal. — Ale ja po prostu nie chcialem wiedziec.
Bracknell musial wlozyc wiele wysilku w panowanie nad soba, zeby nie zlapac tego mezczyzny za ramiona i wytrzasc z niego odpowiedzi.
— Czego nie chciales wiedziec? — spytala lagodnie Addie.
— Te pieniadze. Nie placiliby tyle za cos legalnego. Powinienem byl odmowic. Powinienem byl…
— Do licha! — warknal Bracknell. — Znow stracil przytomnosc.
Addie rzucila okiem na aparature medyczna.
— Musi odpoczac.
— Ale on wie cos o wiezy! Cos z nanotechnologia.
Wstajac z lozka i patrzac mu prosto w oczy, Addie rzekla:
— Jesli umrze, niczego sie nie dowiemy. Niech odpoczywa. Sprobuje uratowac mu zycie.
Bracknell pokiwal glowa, doskonale wiedzac, ze ona ma racje, choc musial walczyc z checia wycisniecia