SZPITAL W SELENE
Spozywszy dosc nijaki posilek, Bracknell odsunal od siebie tace i wstal z lozka. Plytki podlogowe przyjemnie grzaly w nagie stopy. Odniosl wrazenie, ze jest dosc silny, zadnego kolysania ani drzenia. Pomieszczenie bylo tak male, ze miescilo sie w nim tylko jedno lozko. Dostrzegl przenosne plastikowe przepierzenia. Zadnych szafek. Zadnej toalety. I ta cholerna kroplowka wpieta do zyly w ramieniu.
Odsunal skladane drzwi i wyjrzal na zewnatrz. Ta sama pielegniarka zblizala sie korytarzem.
Bracknell wskoczyl z powrotem do lozka i naciagnal przescieradlo na swoje nagie cialo.
Pielegniarka odsunela drzwi i obrzucila go oskarzycielskim spojrzeniem.
— Widzialam, jak wygladal pan na korytarz. Czuje sie pan lepiej?
— Tak — przyznal Bracknell.
— Skoro pan juz je stale pokarmy, mozemy odlaczyc kroplowke — rzekla, ujmujac jego ramie i delikatnie wyjmujac z niego igle. Bracknell zamrugal.
Siostra Norris natrysnela opatrunek na przeklute ramie i oznajmila radosnie:
— Ma pan gosci, panie Iks.
— Gosci? — poczul niepokoj.
— Tak. Psychotechnik chce z panem porozmawiac o panskiej amnezji, i jakis korporacyjny garniturowiec. Nie wiem, czego chce.
— Moge dostac jakies ubranie? Jakos nieswojo sie tak czuje bez…
Norris spojrzala na jeden z monitorow na scianie za lozkiem i wystukala cos na pilocie.
— Kombinezon, w ktorym pana przywiezli, byl w dosc kiepskim stanie. Poslalam go do pralni. Sprawdze, czy juz jest gotowy. Jesli nie, damy panu cos szpitalnego.
— Zanim przyjda goscie?
Znow obrzucila go niezadowolonym spojrzeniem.
— Jak na przypadek, ktorym trzeba sie zajmowac charytatywnie, ma pan mnostwo zadan.
Zanim odpowiedzial, wyszla na zewnatrz i zasunela za soba drzwi.
Jak tylko dadza mi ubranie, bede mogl uciec, powiedzial sobie w duchu Bracknell. Nie pozwole, zeby mnie przeskanowali; musze uciec, zanim dowiedza sie kim jestem.
I dokad uciekne? Jestem w Selene, na Ksiezycu. Jak mnie zidentyfikuja, wpakuja mnie do innego statku i odesla do Pasa. Gdzie mialbym sie ukryc?
Przyszlo mu do glowy, zeby uciec na Ziemie, do Lary. Wiedzial jednak, ze to smieszne. Jak mialby przedostac sie na Ziemie? Poza tym ona jest teraz zona Victora. Nawet gdyby chciala mnie jakos ukryc, moze nie miec takiej mozliwosci. Uswiadomil sobie, ze nawet nie ma pojecia, gdzie jej teraz na Ziemi szukac. Potrzasnal z zalem glowa. Powrot na Ziemie byl niemozliwy.
Przypomnial sobie nagle, ze Toshikazu mial brata. Jak on mial na imie? Takeo. Takeo Koga. I przebywa na Ksiezycu. Gdzies w kraterze Hell. Moze uda mi sie do niego przedostac. Moze…
Drzwi odsunely sie znowu i ktos, kogo nie dostrzegl, rzucil mu szary kombinezon. W niskiej grawitacji ksiezycowej poplynal leniwie w powietrzu i opadl miekko na lozku. Drzwi zamknely sie. W jeden z rekawow skafandra upchnieto komplet bielizny.
Dopinal wlasnie rzepy na piersi, kiedy ktos delikatnie zastukal w futryne drzwi. Widza mnie, pomyslal Bracknell, spogladajac w strone sufitu. Musza miec tu podglad.
Usiadl na lozku i opuscil nogi na podloge.
— Prosze wejsc — zawolal i uswiadomil sobie, ze jest boso.
Nie dali mu zadnych butow.
Dotknal przycisk sterujacy lozkiem i postawil je w pozycji pionowej. Do pokoju wkroczylo dwoch mezczyzn. Jeden z nich mial na sobie szpitalny fartuch narzucony na sportowa koszule i sztruksowe spodnie. Mial okragla twarz i byl troche pulchny, ale oczy mial czujne i uwazne. Drugi byl w szarym, formalny, garniturze i bialym golfie, mial zakrzywiony nos, a podkrazone oczy nadawaly mu ponury wyglad.
— Jestem doktor DaSilva — przedstawil sie lekarz. — Jak rozumiem, ma pan problemy z przypominaniem sobie roznych rzeczy.
Bracknell pokiwal nieufnie glowa.
— Nazywam sie Pratt — oznajmil czlowiek w garniturze.
— Reprezentuje firme ubezpieczeniowa United Life and Accident Assurance Limited. — Mial akcent przypominajacy brytyjski.
— Ubezpieczeniowa? — spytal Bracknell.
DaSilva wyszczerzyl sie.
— Wiec przynajmniej pamieta pan, co to jest ubezpieczenie.
Bracknell udal dezorientacje.
— Nie rozumiem…
— Mamy tu troche niezreczna sytuacje — wyjasnil Pratt. — Jak wiele zalog statkow, takze i zaloga Alhambry miala zbiorowa polise ubezpieczeniowa dla grupy uposazonych.
— Grupy uposazonych?
To troche staroswieckie okreslenie. W razie wypadku smiertelnego kwota polisy jest wyplacana tym, ktorzy zyja — oczywiscie po splaceniu beneficjentow zmarlych.
— Co to znaczy? — spytal Bracknell, czujac sie nieswojo pod przenikliwym spojrzeniem DaSilvy.
— Oznacza to, prosze pana — wyjasnil Pratt — ze jako jedyna osoba ocalala z
— Dziesiec milionow? — Bracknellowi zaparlo dech.
— Tak — odparl po prostu Pratt. — Oczywiscie musimy najpierw splacic rodziny zmarlych, one maja pierwszenstwo. Ale bedzie tego okolo dziesieciu milionow.
— I ja mam tyle dostac?
Pratt odchrzaknal, zanim odpowiedzial.
— Tyle ma pan dostac, pod warunkiem, ze ustalimy panska tozsamosc. Przepisy firmy uniemozliwiaja wyplacanie anonimowym osobom czy jakims NN. Prawo miedzynarodowe, sam pan rozumie.
— Niewiele pamietam… — gral na zwloke Bracknell.
— Moze ja bede w stanie panu pomoc — rzekl DaSilva.
— Mam nadzieje — mruknal Bracknell.
— Zanim zaczniemy badac panu mozg, by sprawdzic, czy nie ma pan jakichs fizycznych urazow, poddam pana prostemu testowi.
— To znaczy?
DaSilva usmiechnal sie radosnie i wyjal z kieszeni na piersi palmtopa.
— Nazywam go testem „czy to cos panu mowi”. Przeczytam panu nazwiska czlonkow zalogi
Bracknell skinal glowa, intensywnie rozmyslajac. Dziesiec milionow dolarow! Gdybym tylko byl w stanie zdobyc te pieniadze…
— Wallace Farad — odczytal DaSilva.
Bracknell zamrugal.
— Kapitan nazywal sie Farad.
— Doskonale! Jednak cos pan pamieta.
— Kapitana nie mozna zapomniec — zapewnil zarliwie Bracknell i przypomnial sobie, ze kapitan juz nie zyje. I Addie tez. I cala reszta. Martwi. Zabici przez Yamagate.
— Nazwisk kobiet nie bede czytal — powiedzial DaSilva. — Nie sadze, zeby pan przeszedl operacje zmiany plci, zanim pana znalezli.
Pratt uprzejmie zachichotal. Bracknell pomyslal o Addie i milczal.
DaSilva odczytal kilka nazwisk, a Bracknell probowal wymyslic, co ma zrobic.
Na koniec DaSilva odczytal:
— …i Dante Alexios. To ostatni.