— A oto otrzymana wiadomosc, prosze pana.
Yamagata uslyszal ciche stukniecie i rozlegl sie inny glos.
— Sir, przepraszam, ze przeszkadzam, ale kapitan uznal, ze powinien sie pan o tym dowiedziec. Jeden z pasazerow znajdujacych sie na pokladzie popelnil samobojstwo. Biskup Danvers poderznal sobie gardlo w lazience swojej kajuty. Wyglada jak rzeznia.
Yamagata obrzucila Alexiosa stanowczym spojrzeniem, ale dostrzegl tylko wlasne odbicie w ciemnej szybce helmu.
— Dziekuje za informacje — rzekl, prawie szeptem.
— Oni nas nie slysza — przypomnial Alexios.
Znow rozlegl sie glos kontrolera bazy.
— Czy bedzie jakas odpowiedz, panie Yamagata? Sir? Czy pan mnie slyszy?
Alexios podszedl do brzegu uskoku. Do licha, pomyslal. Nie uslysza nas, wiec zaczna sie martwic.
— Panie Yamagata? Panie Alexios? Prosze, odpowiedzcie.
Jesli wysla ekipe ratunkowa, beda szukac traktora, pomyslal Alexios. Dopiero jak go znajda i odkryja, ze nas tam nie ma, zaczna nas szukac.
Chwycil Yamagate za okryte skafandrem ramie.
— Idziemy na spacer.
Yamagata zawahal sie.
— Dokad mnie pan zabiera?
Alexios wskazal kierunek wolna reka.
— Tam, na dno uskoku. Kiedy wzejdzie Slonce, lepiej sie nie narazac na bezposrednie dzialanie promieni slonecznych. Na dole bedzie chlodniej. Zaledwie jakies pareset stopni Celsjusza w cieniu.
— Chce pan przedluzyc moja egzekucje?
— Chce uniemozliwic im przyjscie nam z pomoca — odparl Alexios.
Yamagata podszedl do brzegu uskoku. W skafandrze trudno bylo spojrzec w dol, ale brzegi rozpadliny nie wygladaly na strome. Byly wszakze dosc nierowne. Jeden falszywy krok i polece na dol. Jesli nie uszkodze skafandra i nie zgine od razu, moge uszkodzic radiatory i systemy podtrzymywania zycia na tyle, ze ugotuje sie we wlasnym sosie.
Spojrzal na Alexiosa, ktory niewzruszenie stal obok niego.
— Pan pierwszy — oznajmil Alexios, wskazujac gestem brzeg rozpadliny.
Yamagata zawahal sie. Choc nad horyzontem widac bylo zaledwie malutki skrawek Slonca, jalowy grunt juz zaczynal sie mocno nagrzewac. Czastki pylu wirowaly i podskakiwaly jak swietliki, naelektryzowane promieniowaniem slonecznym. Obaj mezczyzni wpatrzyli sie w pylisty grunt, ktory nagle oszalal: czastki pylu tanczyly i podskakiwaly na czesc nowo narodzonego Slonca, po czym zaczely powoli opadac, jakby wyczerpane, gdy ich ladunek sie wreszcie rozladowal.
Spojrzeli na horyzont i rzucili szybkie spojrzenie na rozzarzony skrawek Slonca; nawet przez zaciemnione szybki helmow swiecilo tak mocno, ze oczy zaczynaly lzawic. Na brzegu slonecznej tarczy tanczyly plomienne protuberancje, wijac sie jak torturowane dusze w piekle.
Yamagata uslyszal, jak jego kombinezon trzeszczy i stuka we wszechogarniajacym upale. Spojrzal znow w dol wawozu, nadal widzac utrwalony na siatkowce obraz Slonca. Obrocil sie powoli w niewygodnym skafandrze i tylem ruszyl wolno pelnym kamieni, spekanym zboczem. Alexios szedl za nim. Byla to trudna, wyczerpujaca praca. Yamagata posliznal sie na jakims luznym kamieniu i zsunal sie kilka metrow w dol zanim sie zatrzymal. Alexios zesliznal sie tuz za nim.
— Nic sie panu nie stalo?
Yamagata dyszal przez chwile zanim odpowiedzial.
— A co za roznica?
Alexios odchrzaknal.
— A wiec wszystko w porzadku.
Yamagata pokiwal glowa w helmie. Skafander chyba byl caly; systemy podtrzymywania zycia nadal dzialaly.
Kiedy dotarli do dna wawozu obaj ociekali potem w skafandrach. Yamagata uniosl wzrok i zobaczyl, jak brzeg uskoku rozblyskuje ostrym swiatlem.
— Wschod Slonca — rzekl Alexios. — Pan pochodzi z Kraju Wschodzacego Slonca, prawda?
Yamagata uznal, ze nie bedzie dodawal powagi tej drwiacej uwadze swoja odpowiedzia. Powiedzial tylko:
— W wiadomosci poinformowano mnie, ze biskup Danvers odebral sobie zycie.
Alexios milczal przez kilka sekund, po czym rzekl:
— Tego sie nie spodziewalem.
— Poderznal sobie gardlo. Sadzac z opisu, narobil niezlego balaganu.
— Pewnie tak.
— Jest pan odpowiedzialny za jego smierc.
Alexios milczal przez dluzsza chwile.
— Pewnie tak, w jakims sensie.
— W jakims sensie? — szydzil Yamagata. — Podlozyl pan falszywe dowody i nieslusznie go oskarzyl, wskutek czego Danvers sie zabil. Moim zdaniem to morderstwo. Chyba ze to tez byla egzekucja?
— Byl slabym czlowiekiem — rzekl Alexios. W sluchawkach Yamagaty jego glos brzmial ostro i stanowczo.
— Slaby czy silny, nie zyje. Przez pana.
Cisza.
Yamagata uznal, ze nalezy troche powiercic w ranie.
— Nie jestem chrzescijaninem, oczywiscie, ale czy nie jest tak, ze panska religia uznaje zabicie jednego czlowieka za taki sam odrazajacy grzech jak zabicie milionow?
— Ja tez nie jestem chrzescijaninem — odwarknal Alexios.
— Ach, nie jest pan? I nie odczuwa pan zadnego poczucia winy z powodu smierci biskupa Danversa?
— Zniszczyl mi zycie! On i Molina. Ma na co zasluzyl.
Yamagata pokiwal glowa w helmie.
— Czuje sie pan winny, tak?
— Nie — odwarknal Alexios, po czym uniosl dlon i wskazal brzeg wawozu. Yamagata dostrzegl waski promien slonca oswietlajacy brzeg rozpadliny. Wygladalo to, jakby skraj sie topil, blask byl tak jasny, ze az oczy bolaly, gdy sie tam patrzylo.
— Za jakies piec czy szesc godzin znajdziemy sie w pelnym sloncu. Po paru godzinach skonczy sie nam powietrze. I wtedy zaplacimy za wszystko, co zrobilismy. Obaj.
DOLINA SMIERCI
Stali na dnie uskoku. Alexios nie widzial twarzy Yamagaty. Rownie dobrze moglbym patrzec na posag, pomyslal. Pozbawiony twarzy, milczacy posag.
Po chwili jednak Yamagata ozywil sie i poruszyl. Zaczal kroczyc po nierownym dnie rozpadliny w kierunku przeciwnym do tego, w ktorym odjechal pusty traktor. Alexios zrozumial, ze idzie w strone bazy.
— To sie panu nigdy nie uda — ostrzegl. — Baza jest ponad trzydziesci kilometrow stad. O wiele wczesniej skonczy sie panu powietrze.
— Pewnie tak — odparl Yamagata, a jego glos w sluchawkach Alexiosa brzmial nieomal radosnie. — Ale bede sie mniej denerwowal, jesli bede cos robil zamiast stac tu i czekac na smierc.
Alexios niechetnie ruszyl za nim.
— Mam nadzieje, ze nie spodziewa sie pan ratunku.
— Kiedy bylem w klasztorze Chota, lamowie probowali mnie uczyc godzenia sie z losem. Chyba im sie nie udalo.