Mezczyzna pochyla sie nad nia, bada jej puls. Poprosila go o pomoc i on jej pomoze.
Dubhe dochodzi do siebie, kiedy slonce pali ja w twarz. Moze to cieplo ja budzi, a moze kolysanie, ktore czuje cale jej cialo. Slony zapach, ten co zawsze, i mocne ramiona zacisniete na jej brzuchu.
Potem wymiotuje. Osoba, ktora trzyma ja na ramieniu, gwaltownie stawia ja na ziemi. Dubhe juz nie moze, jest wykonczona.
Ktos wchodzi w pole jej widzenia: to on, mezczyzna. Patrzy na nia. Jego twarz nic nie wyraza, ale juz sam jego widok rozgrzewa Dubhe serce.
— Jak tam?
Dubhe wzrusza ramionami.
Mezczyzna daje jej pic. Ona najpierw plucze usta, a potem pije tylko jest w stanie. Jest jej piekielnie goraco, a mysli klebia sie jak oszalale. Jedyna pewna rzecza jest to, ze on tu jest, wiec nie ma sie czego bac.
Mezczyzna znow bierze ja na ramiona i podejmuje bieg.
— Pokoj dla mnie i mojej corki.
— Nie chce problemow.
— Nie bedziesz ich mial.
— Zawsze bylismy szanujacym sie lokalem, zadnych wloczegow.
— Dziewczynka jest chora. Daj mi pokoj, mam pieniadze. Metaliczne brzekniecie na ladzie.
— Ja tu nie chce umierajacych…
Teraz chrzest ostrza, blyskawicznie wyslizgujacego sie z pochwy, a potem inny odglos, kiedy wbija sie w drewno.
— Daj mi ten pokoj, a nie bedziesz mial problemow.
— Na… na gorze… pierwsze… pietro.
Drzwi skrzypia. Dubhe udaje sie dostrzec mily pokoik, nawet z kilkoma kwiatkami w wazonie, ale jest zmieszana, czuje sie oszolomiona.
Mezczyzna uklada ja na lozku, a swiezosc lnu i kolder wywoluja jej usmiech. Zapach czystosci, zapach domu.
Dubhe poddaje sie temu nowemu uczuciu dobrobytu. Ramie boli ja przerazliwie i mimo ze jest jej cieplo, ma dreszcze. Przez przymkniete powieki widzi krzatajacego sie mezczyzne. Grzebie w torbie, a potem cos wyciaga, wklada do ust i zwawo przezuwa.
Podchodzi do niej i delikatnie wyciaga spod koldry jej ranne ramie. Dubhe widzi, ze jest ono przewiazane szorstkim kawalkiem czerwonego od krwi materialu. Kiedy mezczyzna odwija bandaz, Dubhe krzyczy. Strasznie ja boli.
— Ciii, ciii… to nie potrwa dlugo — mowi niewyraznym glosem.
Pod bandazem jest rozlegle rozciecie. Wypelnione zastygla i swieza krwia, z postrzepionymi krawedziami i bardzo glebokie. Dubhe zaczyna plakac.
Mezczyzna wyjmuje z ust dziwna zielona papke i pewnymi siebie ruchami zaczyna rozsmarowywac ja na ranie. Na poczatku boli i Dubhe tlumi okrzyk, ale potem czuje swiezosc i ulge.
— Wytrzymaj — mruczy mezczyzna. — W koncu jestes bardzo odwazna dziewczynka, prawda? Ten dran zranil cie mieczem, rozciecie to nic, zobaczysz, ze sie zagoi.
Dubhe usmiecha sie. Jezeli on tak mowi, to musi byc prawda.
Mezczyzna bandazuje ja ciasno, co wywoluje kilka drobnych jekow. Potem zabieg sie konczy, a Dubhe czuje sie wyczerpana. Oczy same jej sie zamykaja, a umysl podaza za dziwnymi myslami. Na krawedzi snu dochodzi do niej uspokajajacy glos:
— Odpocznij sobie.
Przez pare dni Dubhe i mezczyzna zostaja w zajezdzie. Jego nie ma prawie nigdy, z reguly wraca pozna noca, ale nie jest to problemem, bo Dubhe przesypia niemal cale dnie. Zaraz po przyjsciu mezczyzna zawsze zmienia jej opatrunek. Za kazdym razem boli mniej niz poprzednio. Stan rany tez sie poprawia; to brzydkie rozdarcie, ale juz nie krwawi.
Mezczyzna nie mowi do niej wiele, dopytuje sie tylko o zdrowie.
— Dzisiaj lepiej?
Jego glos nigdy nie jest serdeczny czy zasmucony. Ton jest zawsze zimny i wyrachowany, tak jak wszystkie jego gesty. Mezczyzna caly czas chodzi z zakryta glowa i kaptur zdejmuje tylko wieczorem, przy niej.
Dubhe patrzy, jak porusza sie po pokoju, i mysli, ze przypomina jej kota. Jest zamkniety w sobie, jak to zwierze, i elegancki, dokladnie tak, jak tego wieczoru, kiedy padl ofiara zasadzki. Nie zrobil nawet jednego zbednego gestu, wygladalo to tak, jakby wykonywal od dawna znany taniec. I tak bylo z kazdym jego ruchem.
Ma ze soba wiele rodzajow broni. Prawie cale wieczory spedza na ich polerowaniu. Sa tam noze, luk, ktory nosi zawsze pod plaszczem razem z lekkim kolczanem wypelnionym kilkoma strzalami, a potem seria igiel, ktorych uzywa do dmuchawki.
Ze wszystkich rodzajow broni mezczyzny Dubhe najbardziej podziwia sztylet. Ma on czarna, rzezbiona rekojesc ze spiralnym motywem przypominajacym weza z pyskiem otwartym przy gardzie, prostej i bialej jak ostrze ze swiecacej stali. Juz sam jego widok wzbudza lek, a jeszcze bardziej smiercionosny wydaje sie kiedy mezczyzna trzyma go w dloni. Czesto wieczorem uzywa go, kiedy trenuje. Wykonuje posrodku pokoju dziwne cwiczenia i przeszywa pustke ostrzem. Jego zwinne kroki wydaja na drewnianej posadzce ledwo slyszalny odglos.
Pewnego wieczoru sztylet jest splamiony krwia. Jej metaliczny i przenikliwy zapach wypelnia pokoj, a Dubhe czuje mdlosci Mezczyzna rozumie to i usmiecha sie z pewna nutka smutku.
— Czlowiek przyzwyczaja sie do tego, kiedy zabija, ale ty nie wiesz, co to znaczy.
Wyruszaja wieczorem. Dubhe juz poprzedniego dnia zrozumiala, ze szybko sie stad wyniosa, kiedy mezczyzna po raz pierwszy zmusil ja do wstania. To nie bylo mile. Okropnie krecilo jej sie w glowie i wydawalo sie, ze nogi nie sa w stanie jej udzwignac, ale on byl nieublagany. Podtrzymywal ja, kiedy niemal upadla na ziemie, ale nie zachecal jej ani nie wyszeptal ani jednego slowa wsparcia. Po prostu zmusil ja do utrzymania sie na nogach.
Mezczyzna zbiera swoich kilka rzeczy, po czym wrecza jej jakies zawiniatko.
Dubhe otwiera je. Stary i wyblakly brazowy plaszcz.
— Ja nie moge zostac rozpoznany, nie chce tez, zeby ktos zapamietal twoja twarz. Kiedy bedziemy podrozowac, bedziesz go miec na sobie i nigdy nie zdejmiesz kaptura, dopoki nie bedziemy pewni, ze jestesmy sami.
Dubhe kiwa glowa i po raz pierwszy wklada plaszcz.
Dlugo wedruja, glownie w nocy, i jak najrzadziej spia w gospodach. Odpoczywaja, obozujac pod gwiazdami. Zreszta jest pelnia lata, Dubhe czuje to w lagodnosci powietrza.
Czasami, kiedy patrzy w niebo, powraca mysla do wieczorow, ktore spedzala ze swoim ojcem czy z przyjaciolmi. Wydaja sie jej niezmiernie dalekie i w stosunku do tych wspomnien nie odczuwa nic szczegolnego. Wszystko otoczone jest mgla. Zadaje sobie pytanie, kim byl Mathon, jak mogla go kochac. Z tego uczucia nic juz nie zostalo.
Kiedy w jej glowie pojawiaja sie te mysli, odwraca sie do mezczyzny, patrzy, jak lekko spi, owiniety plaszczem. Dubhe czuje, ze ten czlowiek jest teraz wszystkim, co ma.
Z kazdym dniem zapach ziemi, ktora przemierzaja, staje sie stopniowo coraz bardziej przenikliwy, az wreszcie calkowicie wypelnia powietrze, jest delikatny i jakby znajomy.
— Jestesmy na miejscu — mowi spokojnie mezczyzna.
Podroz trwala dziesiec dni z koniecznymi postojami i Dubhe jest dosc zmeczona. Ciekawi ja jednak, gdzie sie znajduje. Kroki mezczyzny staly sie mniej pospieszne.
Okolica jest raczej opustoszala. Mimo lata niebo ma kolor olowiu, jest nabrzmiale wilgocia i deszczem. Nad wszystkim ciazy warstwa upalu, a krajobraz wokol nich zlozony jest prawie wylacznie z usypanych przez wiatr wydm. Tu i tam stercza kepki wysokich traw o przygaszonym zielonym kolorze.
Potem otwiera sie przed nia nieoczekiwany widok, cos niezmierzonego, strasznego i wspanialego. Dlugi