kluja i draznia jej skore.
— A to przeciez nic w porownaniu z Wielka Pustynia na wschodzie. Jestes naprawde do niczego — drwi z niej Mistrz.
Dubhe rumieni sie, ale nic nie moze na to poradzic.
Dopiero o zachodzie slonca ten ogromny, opustoszaly teren rozpala sie. Zachody nie kojarza sie Dubhe milo. Wszystkie przywodza jej na mysl Gornara. Ale w tej absolutnej szarosci, ktora przemierzaja, zachod slonca ma inny sens. Jest jedynym kolorowym momentem w ciagu dnia, rozpala rownine dziwnymi odblaskami. A potem, nagle, kiedy wydaje sie, ze slonce naprawde zniklo za plaskim horyzontem, czesto widac pojedyncza blyskawice. Przez chwile jest tak, jakby Wielka Kraina ponownie rozkwitala, jakby trawa rozprzestrzeniala sie po tej jadowitej rowninie, aby chwile potem wycofac sie niczym miraz.
Mistrz widzi, jak Dubhe prawie wzruszona kontempluje niebo, juz nieodwracalnie zmierzajace ku nocnej ciemnosci.
— Widzialas zielony promien, czy tak?
Dubhe otrzasa sie.
— Nie wyobrazilam go sobie, prawda?
Mistrz potrzasa glowa.
— Nie. Mowia, ze tylko dzieci moga go zobaczyc, bo nie sa jeszcze skazone przez zlo swiata. Mowia, ze to nosnik wiadomosci Elfow, ich ostatnie przeslanie dla swiata, doprowadzone przez Slonce do tego, kto nigdy nie splamil swoich rak krwia.
Smieje sie cicho i ironicznie. Dubhe czuje, jak przepelnia ja smutek.
— No to dlaczego ja…
— Ja tez go widze — ucina krotko Mistrz. — Widzialem go tutaj, na pustyni, mnostwo razy i nigdy nic mi nie powiedzial. I chocbym nie wiem, ile osob zmasakrowal, zielony promien jest tutaj zawsze: czeka na mnie za kazdym razem, kiedy przechodze przez te ziemie. Pewien medrzec ktoregos razu powiedzial mi, ze widac go tutaj z powodu czystego powietrza. Gdzie indziej powietrze jest ciezkie i zakrywa promien. To tylko tyle, nic wiecej nie ma.
Na pustyni jej szkolenie ulega zmianie. Tym razem Mistrz zadaje jej dziwne cwiczenia.
— Chce, zebys zostala na strazy.
— Czego? Przeciez jestesmy sami…
— Nie dyskutuj z moimi poleceniami, zrob, co ci mowie i basta. Musisz zostac na strazy i czuwac przez dwie godziny, dopoki cie nie zawolam. Przysluchuj sie dzwiekom, wszystkim. Biada ci jezeli zasniesz.
Jednak za pierwszym razem Dubhe zasypia i budzi ja uderzenie w policzek.
— Nie chcialam, Mistrzu, przebacz mi…
— Koncentracja, Dubhe, koncentracja! Musisz sie nauczyc narzucac sobie wlasna wole, aby umysl zapanowal nad zmeczeniem, nad glodem, czy nad jakimkolwiek innym przeslaniem od twojego ciala, czy to jasne?
Medytacja. Godziny spedzone wsrod nocy, czesto w najgestszej ciemnosci, kontemplowanie nicosci, bez zadnego punktu, gdzie mysli moglyby zatrzymac sie podczas swojego biegu, bez zadnego oparcia, ktorego mozna by sie uczepic, aby nie pasc ofiara sennosci.
— To dlatego, ze nie patrzysz uwaznie. Nie ma dwoch identycznych chwil, swiat nieustannie plynie, przemienia sie, zmienia ksztalt, ale ty jestes za bardzo rozkojarzona, zeby zdac sobie z tego sprawe. Odglos wiatru jest jak spiew, to powolny, to znow gwaltowny. Daleki grzmot. Metaliczne kroki owadow na ziemi. Odlamki czarnego krysztalu toczace sie w oddali. Naucz sie sluchac.
I tak noc po nocy. Uchwycic kazda najmniejsza wibracje. Raczej uslyszec swiat, niz go zobaczyc; stac sie z nim jednoscia.
— Koncentracja idzie w parze z cierpliwoscia, z umiejetnoscia czekania. Chodzi o odczytywanie swiata jak ksiazki, zespolenie sie z nim. Czucie go w kosciach i interpretowanie jego sygnalow az do znalezienia chwili, jedynej, kiedy mozna skutecznie uderzyc. Oto istota zabojstwa.
Dubhe probuje, chce sie poprawic. Potem nieodmiennie pada i zasypia.
— Wytrzymalam dluzej niz zwykle, przysiegam!
— Wiem, ale dopoki nie osiagniesz celu, nie mozesz czuc sie zadowolona. Ja nie bede.
Mistrz nigdy nie spi naprawde, Dubhe teraz jest tego pewna. Do takiego stopnia wysublimowal to cwiczenie, ktorego ona nie jest w stanie wykonac, ze nawet w polsnie potrafi byc w jakims stopniu swiadomy swiata. Nawet kiedy przysypia na kilka minut, jego zmysly zawsze pozostaja czujne i gotowe. Ona tez musi sie taka stac, czuje to. W tych dniach zaczyna rozumiec sens szkolenia.
Po jakims czasie takze rownina ustepuje i po raz pierwszy od wielu dni spojrzenie, starajace sie przeniknac horyzont, napotyka na jakas przeszkode. Z daleka wznosi sie jasny profil wysokich gor.
— Juz prawie doszlismy. Jeszcze jakies dziesiec dni i bedziemy mogli odpoczac.
To Daress, Gory Polnocne, wyjasnia jej Mistrz. Kraina Skal.
— Pelno tu gnomow, niemal tylko one tu mieszkaja.
Dubhe przypomina sobie okrutne i niskie indywiduum, ktore zapukalo do ich drzwi jakis czas wczesniej.
— Wszyscy sa tacy? — pyta zaniepokojona.
— Co w tym zlego?
Dubhe pochyla czolo. Wstydzi sie powiedziec, ze sie ich boi.
Wreszcie znow napotykaja lasy, teraz drzewa sa wszedzie. Na horyzoncie snieznobiale i ostre szczyty gor pokryte sniegiem a u ich stop dywan z zielonego aksamitu, w ktorym Dubhe z przyjemnoscia sie zanurza.
Podoba jej sie spanie w cieniu drzew, a nawet cwiczenia, ktore jej zadaje Mistrz, w lesie wydaja sie mniej nieprzyjemne, latwiejsze do wypelnienia.
Pewnego razu udaje jej sie nie zasnac przez pelne dwie godziny zalecone przez Mistrza, a kiedy on sie budzi, natychmiast go atakuje:
— Udalo sie, udalo mi sie! Widzisz? Nie spie!
Mistrz nie rozdrabnia sie w pochwalach. Ogranicza sie do kiwniecia glowa.
Potem pewnego ranka Dubhe widzi, jak mezczyzna przygotowuje luk.
— Dzis polujemy.
Dubhe czuje ucisk w sercu. Powracaja do niej wspomnienia z Selvy, wciaz zywe i obecne.
— Chodz za mna.
Kraza po lesie, ale Mistrz od razu cos krytykuje.
— Robisz za duzo halasu, w ten sposob zwierzeta uciekna.
Zaczajaja sie, czekaja, wsluchuja sie w odglosy, ktorych Dubhe nie potrafi uchwycic, obserwuja szczegoly, ktore jej umykaja.
Jej ojciec nigdy nie polowal. Jej matka kupowala dziczyzne, a czasami dostawala ja od jakiejs przyjaciolki. Jej rodzina byla wiesniacza i Dubhe nie ma w polowaniu doswiadczenia. Dlatego nie rozumie.
— Patrz na mnie uwaznie — mowi Mistrz, a ona wykonuje to polecenie. Nasladuje go, ale sens jej umyka.
— Za czym konkretnie idziemy? — szepcze.
Dubhe je rozpoznaje. Blisko lasow Selvy tez takie byly. Slady jelonka. Kiedys nawet jednego widziala.
— Nie jest daleko.
Kucaja, pelzaja po ziemi. — Slyszysz go? — glos Mistrza nie jest glosniejszy od szeptu.
— Nie.
— Skoncentruj sie.
Dubhe zamyka oczy, dokladnie tak, jak robi wieczorem, kiedy ma wykonywac cwiczenia. Wowczas cisza przemawia do niej, a rytmiczny szelest kopytek w gestwinie teraz wydaje jej sie oczywisty.
— Tak!
Mistrz szorstko kladzie jej dlon na ustach.
— Nie wrzeszcz, glupia!
Przeslizguja sie dalej, potem Mistrz sie podnosi. Wskazuje na cos w gaszczu.
Jelonek. Wydaje sie czyms zaniepokojony i rozglada sie wokol z nastawionymi uszami. Dubhe mysli, ze jest