poprzednich dniach zawsze patrzyl nan z niepokojem, jak na mroczne miejsce, skad przebijaly tajemnice, ktore przybyl odkryc.
Bylo juz pozno. Zbyt dlugo zabawil w pralni i w skrzydle. Postulantow, wiec zostalo mu malo czasu, aby choc z grubsza zapoznac sie z Domem. Czul jednak, ze musi isc. Okazja byla zbyt kuszaca.
Ostroznie wychylil sie do korytarza. Rozjasnialo go slabe swiatlo kilku pochodni i wydawal sie bardzo wilgotny. Do nozdrzy Lonerina dochodzilo zepsute, niezdrowe powietrze przesycone zapachem krwi. Po obu stronach korytarza w regularnych odstepach znajdowaly sie dobrze pozamykane drewniane drzwi. To z pewnoscia mieszkania Zabojcow. Byl to labirynt z wieloma bocznymi korytarzami, ale Lonerin postanowil isc tym glownym najwiekszym. W glebi slyszal grzmiacy, nieznany halas, ktory wydawal sie pochodzic z samej skaly i wprawial ja w wibracje jakby byla zywa.
Szedl dalej. W miare, jak postepowal, huk stawal sie coraz wyrazniejszy i straszliwszy. Byly to gardla wrzeszczace jednym glosem, wykrzykujace slowa, ktorych Lonerin nie mogl pojac.
Cos scisnelo go w piersi. Z pewnoscia znajdowal sie blisko miejsca ceremonii.
Serce zaczelo walic mu jak szalone, mysl o matce powoli ogarniala jego umysl, a jego stopy nie zatrzymywaly sie.
Wydawalo mu sie, ze korytarz nienaturalnie sie wydluza, ze jego meta jest bardzo odlegla, a moze nawet nieosiagalna. Byla niczym wiecej, jak tylko punktowym, czerwonym jak kropla krwi swiatlem, polyskujacym na koncu drogi, ktora przemierzal.
Przyspieszyl kroku. Teraz krzyk tlumu wprawial sciany w drzenie, wypelnial sale i korytarz. Wreszcie dotarl, a czerwien celu otulila go i wchlonela. Zatrzymal sie.
Stal w progu niezmiernie rozleglej sali, olbrzymiej jaskini rozjasnionej swiatlem w kolorze krwi, wypelnionej Zabojcami. Rzucali sie jakby w szponach jakiegos mistycznego szalenstwa i krzyczeli w strone konkretnego punktu.
Olbrzymi posag z czarnego krysztalu. Thenaar. Czarny Bog. Skuty lancuchami mezczyzna z tej odleglosci byl ledwo rozpoznawalny. Krwawil z piersi i powoli osuwal sie do basenu wypelnionego czerwonym plynem.
Straszne mysli wirowaly w glowie Lonerina, a jego zoladkiem szarpaly dzikie mdlosci, nad ktorymi ledwo byl w stanie Zapanowac.
Osunal sie i krzyknal, trzymajac glowe w dloniach. Jego glos mieszal sie z rykiem tlumu.
Mial wytrzeszczone oczy, owladnela nim zgroza. Chcial uciec, ale byl jakby przykuty do tej sceny.
Ocknal sie na glosniejszy wrzask tlumu.
Umknal przerazony, nie myslac, dokad idzie. Korytarze, ktore przemierzal, byly wszystkie takie same, a halas tlumu i zapach krwi, krwi tamtego czlowieka, scigaly go wszedzie. Przebiegl przez kilka slepych zaulkow, zgubil sie i poczul, ze to koniec.
Oparl sie o sciane. Byl wstrzasniety, ale musial sie wziac w garsc. Wspomnienia jednak nie dawaly mu spoczynku.
—
Lonerin potrzasa glowa, starajac sie dojsc do siebie. Odpedzil obraz swojej matki w zbiorowym grobie, sprobowal odzyskac panowanie nad soba. Byl pokryty lodowatym potem, trzasl sie jak osika, a oszalale serce walilo mu w piersi jak mlotem. Czul, ze moglby zabijac. Ze gdyby tylko spotkal Zabojce, zamordowalby go wlasnymi rekami, nie myslac o misji.
Ale nienawisc jest starym przyjacielem, ktoremu slodko jest sie powierzyc, nienawisc znowu szukala sobie w nim miejsca, wynurzala sie.
Lonerin zdusil ja rozumem. Musi wywolac zaklecie, inaczej nigdy nie wroci do sali.
Wzial do rak slomke, ale dwa razy upadla mu na ziemie i musial ja podnosic. To drzenie dloni prawie go przestraszylo. Nawet wypowiedzenie formuly okazalo sie bardzo trudne. Nie pamietal jej, a jezyk byl jakby zablokowany.
Wreszcie mu sie udalo. Niebieskawy, bardzo slaby plomyczek zarysowal sie w gestym powietrzu. Lonerin rzucil sie biegiem.
Kiedy znalazl sie w refektarzu, zaczal oddychac z wiekszym spokojem. Gdy w koncu powrocil do strefy przeznaczonej dla Postulantow, wreszcie poczul, ze wyszedl z koszmaru.
Oparl sie plecami o sciane. W rogu jego oka pojawila sie lza. Lza bolu, zlosci i bezsilnosci.
Kiedy tylko Dubhe wrocila, prawie od razu wpadla na Rekle, ktorej oczy zablysly.
— I co? Zrobilas to?
— Nie bylo go w Makracie.
Rekla blyskawicznie zmienila wyraz twarzy.
— Do zeszlego tygodnia byl tam, nasi go widzieli.
— Najwyrazniej w tym czasie zniknal.
Dubhe chciala odejsc, ale Rekla zlapala ja za ramie zelaznym usciskiem.
— To boli…
— Nie osmielaj sie nas zwodzic… nie osmielaj… Myslalam, ze zrozumialas, jaka potrafie byc okrutna, a jednak nalegasz…
Dubhe starala sie zachowac spokoj.
— Mowie prawde. Wrocilam, bo nie bylo go w Makracie. Wzielam kogos w rodzaju informatora, ktory bedzie go szukal.
— Jezeli to nieprawda, to wiesz, co cie czeka…
— Jego Ekscelencja powiedzial mi, ze mam na to miesiac.
Dlaczego pytasz mnie o to teraz? Mam jeszcze ponad dwadziescia dni.
Rekla popatrzyla na nia przeciagle zlowrogim spojrzeniem.