Mistrz podrywa sie bez slowa.

Dubhe widzi, jak blyskawicznie otwiera drzwi od karety. Udaje jej sie dostrzec siedzacego w srodku czlowieka i zauwaza jego oczy, ich slaby poblask posrod nocy.

— Nie! — probuje krzyczec mezczyzna, ale Mistrz jest szybki, goruje nad nim i Dubhe nie widzi juz nic. Slyszy tylko halas stop kopiacych w drewno. Mdlosci szarpia jej trzewia. Widziala tak wielu umierajacych, ale nie potrafi byc zimna. Denerwuje sie sama na siebie i na wlasna slabosc.

Kiedy Mistrz wychodzi, jego sztylet jest czerwony i ocieka krwia. Stangret przez caly ten czas siedzial na swoim miejscu patrzac przed siebie w pustke.

Dubhe nauczyla sie wyczuwac przerazenie i wie, ze mezczyzna sie boi; zyly na jego szyi sa nabrzmiale, szczeka zacisnieta.

Mistrz idzie ku niemu, a stangret widocznie drzy.

— Wykonales swoja prace — mowi, a Dubhe wie, ze powiedzial to, aby go uspokoic.

— Wszystko rozgrywa sie w mgnieniu oka. Mezczyzna zeskakuje z kozla i rzuca sie w las. Mistrz skacze za nim, ale nie udaje mu sie go zlapac.

— Dubhe! — krzyczy.

To jej cialo, jeszcze przed jej glowa, odpowiada na wezwanie, Dubhe podrywa sie. Ze zwinnoscia, o jaka by sie nigdy nie posadzala. Gotowa. Nie ma miejsca na strach ani na nic innego. Wszystko dzieje sie zbyt szybko.

Jej rece biegna do nozy, palce chwytaja je lekko, potem wyrzut, dokladny. Mezczyzna jest przed nia niewyrazna ciemna plama. Dubhe nawet nie wie, co robi, nie ma czasu myslec.

Potem slyszy stlumiony krzyk i rzeczywistosc znowu przyjmuje swoje kontury.

Trafilam go, mowi do siebie z naglym niedowierzaniem. Zabilam go.

Mistrz biegnie do mezczyzny ze sztyletem zacisnietym w dloni. Potem jednak zatrzymuje sie. Nic nie robi. Odwraca sie do niej.

— Zabilas go.

Te slowa dziwnie brzmia w ciszy lasu. Dubhe stoi skamieniala na swoim miejscu.

Zabilam go.

Nie jest w stanie myslec o niczym innym. W jej glowie rozbrzmiewa ostatni krzyk mezczyzny, szum wyrzucanych nozy.

Zabilam go.

Stangret lezy na brzuchu, na dywanie z lisci. Krew polyskuje na ziemi. Jego twarz jest ukryta, ale jest tak samo, jakby Dubhe mogla ja widziec. Ma oczy Gornara.

— Twoje pierwsze morderstwo, Dubhe. Teraz jestes zabojca.

Dubhe stoi nieruchomo, ramiona opuszczone wzdluz bokow, prawdopodobnie powinna cos odczuwac, ale nie czuje nic. Podnosi oczy. Nad nia blade swiatlo miriadow gwiazd.

Ile…

Odrywa wzrok od mezczyzny. Lzy podchodza jej do oczu. Potem w jej pole widzenia wkracza Mistrz i wszystko sie zatrzymuje.

— Bylas dzielna.

Kiedy wracaja do domu, jest krotko po polnocy. Wszystko skonczone. Jakby nic sie nie stalo.

— Dam ci polowe pieniedzy, zasluzylas sobie na nie — mowi jej Mistrz.

Dubhe slucha go nieuwaznie. Nic jednak nie ma znaczenia. Wszystko jawi sie jej, jakby ogladane przez szybe. Dalekie, niepotrzebne.

A potem zostaje sama w swoim pokoju, juz bez zadnej zaslony miedzy nia a tym, co sie wydarzylo.

To stalo sie tak nagle i w sposob bardzo odmienny od tego, czego sie spodziewala.

Mistrz ja pochwalil. Zrobila to, do czego sie urodzila, zrobila to instynktownie i w dodatku zrobila dobrze. A jednak nie ma w niej zadowolenia, tylko pustka, ktorej nie potrafi nadac imienia. Przeznaczenie sie wypelnilo, od tej chwili juz zawsze tak bedzie. Szukanie pracy, zabijanie, odbior pieniedzy i znowu od poczatku, w spirali, ktora zabiera jej oddech.

Wychodzi na zewnatrz, mimo ze wieje silny wiatr i powietrze pachnie deszczem. Wlecze sie do studni. Gwaltowne podmuchy chloszcza jej cialo. Wyciaga wiadro i zanurza dlonie w wodzie. Jest lodowata. Obmywa nia twarz, a potem znowu dlonie, i jeszcze, i jeszcze, az do utraty czucia, az palce staja sie obce, a twarz jakby pokluta tysiacami szpilek.

— Gornar… Gornar…

Kiedy czuje dwie dlonie, sciskajace jej ramiona, odrzuca je ze zloscia.

Mistrz stoi przed nia. Jest ciemno, a jednak widzi, ze jest smutny. Nie moze sie do niego zblizyc.

— Ja nie chcialam zabic Gornara… — mruczy i czuje, ze jest o krok od szalenstwa.

— Chodz do srodka.

— Nie chcialam go zabic!

Mistrz sila lapie ja za reke i przyciaga do siebie. — Chodz do srodka — powtarza zduszonym glosem. A ona zaczyna plakac.

Mistrz prowadzi ja do domu, sadza przed kominkiem, otula swoim plaszczem. Jednak zimno jest wszedzie, atakuje ja i tej pierwszej nocy, ktora spedza jako zabojczyni, nie ma zadnego ciepla, ktore naprawde mogloby ja ogrzac.

Mistrz pozwala jej sie wyladowac, wyrzucic zlosc, bol i poczucie winy. W koncu wszystko mija. Moze wroci, nawet na pewno, ale na razie mija.

— Tak jest zawsze, musisz o tym wiedziec.

Glos Mistrza jest znowu glosem z owej poprzedniej nocy. Przepelniony bolem, wyrozumialy, tak slodko cieply.

— Ja pochodze z Gildii. Od chwili moich narodzin w tamtych przekletych murach nie poznalem niczego innego. Juz od dziecka nie uczyli mnie niczego innego tylko smierci, nauczyli mnie, ze zabijanie jest sluszne, ze robi sie to dla chwaly jakiegos przekletego boga, ktorego imie powinno zostac starte z oblicza ziemi. Nie znalem na swiecie nic poza tym, nic. Kiedy mialem dwanascie lat, kazali mi dokonac pierwszego zabojstwa. Byl to jeden z nas, ktory pomylil sie o jeden raz za duzo. Takie panuja tam reguly. Kto nie jest dobry, umiera. Ja myslalem, ze to sluszne, swiete, bylem zaszczycony faktem, ze zostalem wybrany.

Zasmial sie cicho i z gorycza.

— Niewiele bylo trzeba. Byl na wpol odurzony ktoras z tych substancji, jakich oni uzywaja. Musialem tylko uderzyc go sztyletem w serce. Dokladnie wiedzialem jak. W wieku dwunastu lat wiedzialem, jak sie zabija czlowieka, jak sprawic mu cierpienie i jak zadac cios, by umarl natychmiast.

Zatrzymuje sie, wzdycha. Dubhe go slucha.

— Kiedy to zrobilem, nie wydawalo mi sie to niczym szczegolnym. Jednak przez kolejne dni dreczyl mnie obraz zmarlego, takiego, jakim byl za zycia i jak na mnie spojrzal, kiedy wbilem mu sztylet. Przesladowal mnie. Czulem sie brudny, ale chocbym nie wiem, ile sie myl, na moich dloniach zawsze byla krew, zawsze.

Przez moment wydaje sie, ze jego glos sie zalamie i przejdzie w placz, ale kiedy podejmuje, jest mocny jak wczesniej, pewny.

— Potem doszedlem do siebie. Zawsze dochodzi sie do siebie. Ale za pierwszym razem tez chce sie byc martwym.

Dubhe znowu placze.

— Myslalam, ze tego chce, Mistrzu, myslalam, ze juz przezwyciezylam Gornara i wszystko inne, ale tak nie jest… To nigdy nie minie… Nigdy…

Mistrz przyciska ja mocno do siebie.

— Teraz rozumiesz, dlaczego nie chcialem, zebys ze mna szla, rozumiesz? Moja droga prowadzi wlasnie do tego, a ja nie chcialem, zebys i ty musiala nia isc.

Przytula ja mocno, a Dubhe poddaje sie jego usciskowi.

— Przysiegnij mi, ze juz wiecej tego nie zrobisz — mowi ledwo slyszalnym szeptem.

Slowa, ktorych do poprzedniego wieczoru Dubhe nigdy nie chcialaby uslyszec. Slowa, ktore pachna dla niej opuszczeniem i samotnoscia. Teraz przybywaja blogoslawione, prawie wyblagane. Ale jeszcze sie boi.

— Nie opuszczaj mnie, Mistrzu, nie opuszczaj mnie! Naucze sie zabijac bez strachu, stane sie bezlitosna,

Вы читаете Sekta zabojcow
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату