podlodze, zalozyl pierwsza tasme i glos Louisa zabrzmial miekko w ciemnym pokoju. Tasmy przewijaly sie godzina za godzina.

Wtem, tuz przed switem, ujrzal w korytarzu sylwetke i wiedzial, ze to nie przypadkowa zjawa. Swiatlo ksiezyca polozylo sie na chlopiecej twarzy i kasztanowych wlosach. Ziemia sie zakolysala, opadla ciemnosc. Ostatnim jego slowem bylo: — Armand.

Powinien byl wtedy umrzec. Czy o jego zyciu zadecydowal kaprys?

Ocknal sie w mrocznej, wilgotnej piwnicy. Woda sciekala po scianach. Macajac w ciemnosciach, odkryl zamurowane okno i zamkniete na klucz drzwi obite stalowa plyta.

Jego pocieszeniem bylo to, ze znalazl jeszcze jednego boga tajnego panteonu — Armanda, najstarszego z niesmiertelnych opisanych przez Louisa, Armanda, mistrza domu sabatowego dziewietnastowiecznego Teatru Wampirow w Paryzu, ktory wyznal Louisowi straszliwa tajemnice: pochodzenie niesmiertelnej rasy jest jedna wielka niewiadoma.

Trzy dni i trzy noce Daniel gnil w tym wiezieniu. Moze dluzej, moze krocej. Trudno to ustalic z cala pewnoscia. Niewatpliwie byl bliski smierci, od smrodu wlasnego moczu zbieralo mu sie na wymioty, a robactwo doprowadzalo go do szalenstwa. Niemniej jednak plonal w nim religijny zapal. Jak nigdy dotarl do mrocznej, pulsujacej prawdy, ktora odslonil Louis. Odzyskujac i tracac swiadomosc, snil o Louisie. Louis rozmawiajacy z nim w tamtym brudnym pokoiku w San Francisco; „zawsze byly istoty naszego pokroju, zawsze”; Louis bioracy go w ramiona; ciemniejace nagle zielone oczy, odsloniete sie kly.

Czwartej nocy obudzil sie z uczuciem, ze ktos lub cos jest w pomieszczeniu. Drzwi staly otworem. Slyszal szum wartko plynacej wody. Powoli przyzwyczail wzrok do brudnego zielonkawego swiatla padajacego od drzwi, az wreszcie ujrzal trupio blada postac stojaca pod sciana.

Jakze nieskazitelne byly czarny garnitur i wykrochmalona biala koszula — wygladal niczym imitacja czlowieka z dwudziestego wieku. Krotko przyciete kasztanowe wlosy, paznokcie nawet w polmroku lsniace przygaszonym blaskiem. Jak trup skladany do trumny — tak sterylny, tak nienagannie przygotowany.

Glos mial lagodny, z lekkim, nieeuropejskim akcentem; przebrzmiewala w nim ostrzejsza, a jednoczesnie mieksza nuta. Arabski, moze grecki, ten rodzaj intonacji. Slowa padaly powoli i bez sladu gniewu.

— Wychodz. Zabierz tasmy. Sa obok ciebie. Znam twoja ksiazke. Nikt jej nie uwierzy. Pojdziesz i zabierzesz swoje rzeczy.

W takim razie nie zabijesz mnie — przekazal mu w myslach. — Ale i nie uczynisz jednym z was. — Rozpaczliwe, glupie mysli, lecz nie potrafil ich powstrzymac. Widzial te moc! Bez zadnych klamstw, bez oszustwa. I poczul, ze placze, tak bardzo oslabily go strach i glod, spychajac do poziomu dziecka.

— Uczynic cie jednym z nas? — Obcy akcent poglebil sie, przydajac slowom rytmicznego zaspiewu. — Czemu mialbym to zrobic? — Zwezenie brwi. — Nie uczynilbym tego tym, ktorych uznaje za godnych pogardy, ktorych w swoim czasie chetnie widzialbym plonacych w piekle. Czemu mialbym to zrobic takiemu niewinnemu durniowi… jak ty?

Chce tego — blagal w myslach. — Chce zyc wiecznie. — Usiadl, powoli dzwignal sie na nogi, wytezajac wzrok, by ujrzec Armanda wyrazniej. Gdzies dalej w korytarzu plonela slaba zarowka. — Chce byc z Louisem i z toba — zebral.

Smiech cichy, lagodny, a zarazem pogardliwy.

— Rozumiem, czemu wybral cie na powiernika. Jestes naiwny i piekny. Ale, wiesz, sama uroda moze byc wystarczajacym powodem. — Milczenie. — Masz oczy niezwyklej barwy, prawie fiolkowe. I jestes jednoczesnie dziwnie buntowniczy i blagajacy.

Uczyn mnie niesmiertelnym! — To byl krzyk duszy. — Daj mi to.

Znow dal sie slyszec smiech, gorzki smiech; a potem cisza i szmer plynacej wody. Mrok panujacy w ohydnej piwnicznej norze rozrzedzil sie, a postac stala sie bardziej smiertelna. Gladka skora miala nawet lekka rozowa barwe.

— To wszystko prawda, to, co ci opowiedzial. Ale nikt nigdy ci nie uwierzy. Z czasem zwariujesz od tej wiedzy. To zawsze tak sie konczy. Na razie jednak nie jestes szalony.

Nie — potwierdzil, prowadzac ze swojej strony bezslowny dialog. — To wszystko jest realne, to sie dzieje naprawde. Ty jestes Armand i rozmawiasz ze mna. A ja nie jestem szalony.

— Tak. Uwazam to za interesujace… interesujace, ze znasz moje imie i zyjesz. Nikt, kto je poznal, nie zyje. — Zawahal sie. — Nie chce cie zabijac. Nie w tej chwili.

Daniel poczul pierwsze musniecie leku. Przyjrzawszy sie z bliska tym stworom, wiedzialo sie, jakie sa naprawde. To samo bylo z Louisem. Tak, one nie zyly, lecz upiornie imitowaly zycie. A ten byl polyskliwym manekinem mlodego chlopca!

— Zamierzam pozwolic ci stad odejsc — rzekl Armand lagodnie i z ogromna uprzejmoscia. — Chce podazyc za toba, zobaczyc, dokad sie udasz. Nie zabije cie, dopoki bedziesz mnie interesowal. Oczywiscie moze sie zdarzyc, ze przestaniesz mnie ciekawic, a ja wcale nie bede zaprzatal sobie glowy zabijaniem. To niewykluczone i w tym twoja nadzieja. A jesli szczescie ci dopisze, moze zgubie twoj trop. Oczywiscie, petaja mnie ograniczenia. Ty masz caly swiat do wloczegi i mozesz przemieszczac sie za dnia. Teraz ruszaj. Biegiem. Chce zobaczyc, co zrobisz, chce wiedziec, jaki jestes.

Teraz ruszaj. Biegiem!

Gdy znalazl sie w porannym samolocie do Lizbony, wciaz sciskal w dloni zloty zegarek Lestata. Dwa wieczory pozniej w Madrycie, odwrociwszy sie, dostrzegl, ze Armand siedzi tuz obok niego w autobusie. Tydzien pozniej w Wiedniu wyjrzal przez okno kawiarni i ujrzal Armanda obserwujacego go z chodnika. W Berlinie Armand wslizgnal sie do tej samej taksowki i siedzial, nie odrywajac od niego wzroku, az Daniel wreszcie wyskoczyl w gestwine pojazdow i uciekl.

Jednakze po kilku miesiacach te wstrzasajace spotkania bez slow ustapily miejsca bardziej energicznym natarciom.

Gdy pewnego dnia obudzil sie w swym pokoju hotelowym w Paryzu, ujrzal nad soba Armanda, oszalalego, gwaltownego.

— Rozmawiaj ze mna. Zadam tego. Obudz sie. Masz pojsc ze mna i pokazac mi atrakcje tego miasta. Czemu wlasnie tu przyjechales?

Jadac pociagiem przez Szwajcarie, podniosl nagle wzrok i zobaczyl Armanda siedzacego naprzeciwko i przygladajacego mu sie znad podniesionego kolnierza podbitego futrem palta. Armand wyrwal mu z reki ksiazke, domagajac sie wyjasnien — co to jest za powiesc, czemu ja czyta, co znaczy zdjecie na okladce.

W Paryzu Armand deptal mu po pietach, chodzac za nim nocami po bulwarach i bocznych uliczkach, wypytujac czasem o lokale, ktore odwiedzal, i o to, co robil. W Wenecji wyjrzal przez okno swojego pokoju u Danielego i w oknie po drugiej stronie uliczki napotkal wlepiony w siebie wzrok Armanda.

Dwa tygodnie minely bez zadnych spotkan. Daniel miotal sie miedzy groza a dziwnym wyczekiwaniem, znow niepewny swoich wladz umyslowych. Ale oto Armand znow czekal na niego na nowojorskim lotnisku. A nastepnego wieczoru w Bostonie byl w sali restauracyjnej u Copleya, kiedy Daniel tam wszedl. Kolacja byla juz zamowiona. Prosze, usiadz. Czy wiesz, ze „Wywiad z wampirem” jest juz w ksiegarniach?

— Musze przyznac, ze ta mala dawka dwuznacznego rozglosu lechce moja proznosc — rzekl Armand z wyborna uprzejmoscia i zlosliwym usmiechem. — Jednak zadziwia mnie, ze tobie na nim nie zalezy! Nie ujawniles sie jako „autor”, co oznacza, ze jestes albo bardzo skromny, albo tchorzliwy. Zarowno jedno, jak i drugie to straszne nudziarstwo.

— Nie jestem glodny, wynosmy sie stad — rzekl bez przekonania Daniel. Gdy nagle na stole zaczelo sie pojawiac danie po daniu, wszyscy dokola wytrzeszczali oczy.

— Nie wiedzialem, na co bedziesz mial ochote — wyznal Armand. Jego usmiech stal sie wrecz olsniewajacy. — Wiec zamowilem wszystko, co mieli w karcie.

— Myslisz, ze doprowadzisz mnie do szalenstwa, no nie? — warknal Daniel. — Nic z tego. Powiem ci cos. Za kazdym razem, kiedy cie widze, zdaje sobie sprawe, ze nie wymyslilem ciebie i ze jestem przy zdrowych zmyslach! — I zabral sie do jedzenia, zarlocznie, lapczywie; troche ryby, troche poledwicy, troche cieleciny, troche nerkowki, troche sera, po troche wszystkiego, wszystko razem, jak leci, niech tam; Armand byl zachwycony, smial sie i smial jak maly chlopiec, przypatrujac mu sie z ramionami skrzyzowanymi na piersiach. Wtedy Daniel po raz pierwszy uslyszal ten lagodny, jedwabisty, nieodparcie uwodzicielski smiech. Upil sie najszybciej, jak sie dalo.

Spotkania przeciagaly sie coraz bardziej. Rozmowy, probne wymiany ciosow i bezpardonowe walki staly sie

Вы читаете Krolowa potepionych
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату