Czekaj na mnie. Kocham Cie
— Maharet, przykro mi — szepnela. Mysl, ze moglaby nie pojechac, byla nie do przyjecia. Jesli ktos na swiecie to rozumial, to wlasnie Maharet.
Talamasca, dla ktorej przepracowala dwanascie dlugich lat, nigdy nie wybaczylaby jej nieposluszenstwa. Ale Maharet znala powod; sama nim byla! Maharet wybaczy.
Szumialo jej w glowie. Nocne koszmary nie chcialy jej opuscic. Przedmioty stopniowo znikaly w cieniach, a zmierzch nagle zaplonal tak wyraznie, ze nawet zalesione wzgorza odbijaly swiatlo. Roze fosforyzowaly jak biale ciala blizniaczek.
Biale roze… usilowala przypomniec sobie cos, co slyszala o bialych rozach. To kwiaty zalobne. Ale nie, Maharet nie moglo o to chodzic.
Jesse ujela jeden z pakow i platki natychmiast sie posypaly. Co za slodycz. Przycisnela je do ust i przypomniala sobie niewyrazna scene: Maharet w domu, dawno temu, latem, w oswietlonym swieczkami pokoju lezy na poslaniu z platkow roz, wielu, wielu bialych, zoltych i rozowych platkow, ktore zebrala i rozsypala na twarzy i szyi.
Czy naprawde to widziala? Tak wiele platkow zaplatalo sie w dlugie rude wlosy Maharet. Rude jak wlosy Jesse, jak wlosy blizniaczek — grube, wijace sie, przeblyskujace zlotem.
Byl to jeden z setek kawaleczkow wspomnienia, ktorych nigdy nie potrafila zlozyc w calosc. To juz jednak nie mialo znaczenia, co pamieta z sennego zagubionego lata. Wampir Lestat czekal; oto bedzie koniec, jesli nie odpowiedz, zupelnie jak obietnica samej smierci.
Wstala. Ubrala znoszona obszarpana kurtke, z ktora nie rozstawala sie w tych dniach, podobnie jak i z meska koszula i dzinsami. Wlozyla zniszczone kowbojki.
Musi opuscic ten pusty dom, ktory nie zaproszona nawiedzila tego ranka. Odjazd sprawial jej bol. Ale jeszcze wiekszy bol sprawil jej sam przyjazd.
O swicie pojawila sie na skraju polany, zdumiona, ale nie zaniepokojona tym, ze wszystko jest takie jak przed pietnastu laty: nieregularna budowla wbita w podnoze gory, dach i werandy wsparte na kolumienkach w woalu pysznej, mieniacej sie niebiesko winorosli. Wyzej, na wpol ukryte w trawiastym stoku okienka odbijaly pierwsze blyski slonca.
Czula sie jak szpieg, gdy wchodzila po frontowych schodach ze starym kluczem w dloni. Wygladalo na to, ze nikt nie byl tu od miesiecy. Gdziekolwiek by spojrzec, kurz i liscie.
Tymczasem w krysztalowej wazie czekaly roze, a do drzwi przybito zaadresowana do niej koperte z listem i nowym kluczem.
Godzinami myszkowala, zwiedzajac stare katy. Nie przeszkadzalo jej zmeczenie po calej nocy jazdy samochodem. Musiala przejsc przez rozlegle, przygniatajace ogromem pokoje i zacienione antresole. Nigdy wczesniej dom nie przypominal tak bardzo surowego zamku. Niezwyklych rozmiarow bele podtrzymywaly stropy z surowych desek, a nad okraglymi kamiennymi paleniskami wisialy omszale, sczerniale od dymu okapy.
Nawet umeblowanie bylo masywne — blaty stolow z kamieni mlynskich, fotele i kanapy z nie wygladzonego drewna zarzucono miekkimi poduszkami, polki na ksiazki i nisze scienne wyzlobiono w surowych scianach z suszonej cegly.
W tym domu byl pewien sredniowieczny majestat. Szczatki sztuki Majow, etruskie misy i posazki Hetytow pasowaly tu jak ulal pomiedzy glebokimi kasetonami i kamiennymi posadzkami. Bylo tu jak w fortecy. Bylo bezpiecznie.
Tylko dziela Maharet mienily sie rozjarzona tecza barw, jakby zaczerpnela je z pobliskich drzew i nieba. Wspomnienia w najmniejszym stopniu nie wyolbrzymily ich urody. Miekkie, grube kilimy na scianach z wyszytymi swobodnie lesnymi kwiatami i wszedobylska trawa byly jak sama ziemia. Niezliczone pikowane poduszki z ciekawymi prymitywnymi rysunkami ludzi i dziwnymi symbolami, a wreszcie gigantyczne makaty — nowoczesne gobeliny zaslaniajace sciany dziecinnymi obrazkami wspanialych chmur i nawet padajacego deszczu, pol, strumieni, gor, lasow oraz nieba, na ktorym jednoczesnie widnialy slonce i ksiezyc. Tak przemyslnie zszyto te miriady kawalatkow materialu, ze tworzac do najdrobniejszego szczegolu wodna kaskade lub opadajacy lisc, mialy wibrujaca moc prymitywnego malarstwa.
Jesse serce sie krajalo, kiedy znowu to ogladala.
W poludnie, glodna i z zawrotami glowy po dlugiej bezsennej nocy, zdobyla sie na odwage i podniosla zasuwe tylnych drzwi, prowadzacych do slepych pomieszczen w srodku gory. Bez tchu szla kamiennym pasazem. Serce walilo jej w piersiach, kiedy okazalo sie, ze drzwi do biblioteki nie sa zamkniete na klucz; wlaczyla swiatlo.
Ach, pietnascie lat temu przezyla tu najszczesliwsze lato w zyciu. Wszystkie pozniejsze cudowne przygody, nawet lowienie duchow dla Talamaski, to zero w porownaniu z tamtym czarodziejskim i niezapomnianym okresem.
Siedziala wraz z Maharet w bibliotece, w kominku plonal ogien. Patrzyla na niezliczone tomy, wprawiajace ja w zdumienie i zachwyt. Widziala drzewo genealogiczne Wielkiej Rodziny. Maharet nazywala to: „nic, ktorej trzymamy sie w labiryncie zycia”. Z jaka miloscia Maharet zdejmowala ksiazki, otwierala szkatuly ze starymi pergaminowymi zwojami.
Tamtego lata nie umiala przewidziec skutkow wszystkiego. co zobaczyla. Byla w stanie lagodnego pomieszania, cudownego zawieszenia praw codziennej rzeczywistosci, jakby papirusy, ktorych nie potrafila odczytac, nalezaly raczej do snu. A przeciez byla wyksztalconym archeologiem. Szkolila sie podczas wykopalisk w Egipcie i Jerychu, lecz nie potrafila odszyfrowac tych dziwnych hieroglifow. Na Boga, ile to moze miec lat? — zadawala sobie pytanie.
Po latach usilowala przypomniec sobie inne widziane wowczas dokumenty.
Byla pewna, ze pewnego ranka weszla do biblioteki i znalazla otwarte pomieszczenie w glebi. Dlugim korytarzem przeszla do nie oswietlonych pokoi. Gdy wreszcie znalazla kontakt, ujrzala wielki magazyn z glinianymi tabliczkami pokrytymi malymi rysunkami! Bez watpienia trzymala je w dloniach.
Stalo sie cos jeszcze; cos, czego nigdy tak naprawde nie chciala sobie przypomniec. Czy byl tam jeszcze jeden korytarz? Pamietala z pewnoscia krecone zelazne schody, ktore zaprowadzily ja do nizszych pokoi o zwyklych glinianych scianach. Male zarowki wkrecono w staromodne porcelanowe oprawki. Pociagnela za lancuszki, wlaczyla swiatlo.
Z pewnoscia to zrobila. Z pewnoscia otworzyla ciezkie sekwojowe drzwi…
Po latach przypominala sobie drobne migawki — rozlegla niska sala z debowymi krzeslami, stolem i lawami jakby z kamienia. I co jeszcze? Cos, co na pierwszy rzut oka wydawalo sie nieslychanie znajome. I wtedy…
Pozniej, noca potrafila sobie przypomniec tylko schody. Nagle wybila dziesiata, wlasnie sie obudzila, a Maharet, stojaca w nogach lozka, podeszla i pocalowala ja. Ten cudowny, goracy pocalunek wzbudzil w niej lagodne pulsowanie. Maharet powiedziala, ze znalezli ja spiaca na polanie przy gorskim strumyku i o zachodzie slonca przyniesli do domu.
Przy strumyku? Miesiace potem „pamietala”, ze tam zasnela. Prawde mowiac, zachowala calkiem bogate „wspomnienia” znieruchomialego lasu i wody szemrzacej na kamieniach. Ale to byl falszywy obraz, teraz wiedziala na pewno.
Jednak tego dnia, pietnascie lat pozniej, nie miala zadnych dowodow na to, ktore z tamtych niejasnych wspomnien byly prawdziwe. Zamknieto przed nia pokoje. Nawet gladkie tomy rodzinnej historii spoczely pod kluczem w szklanych gablotach, ktorych nie smiala otworzyc.
Nigdy nie potrafila do konca uwierzyc w to, co sobie przypominala. Tak, byly gliniane tabliczki pokryte wylacznie prymitywnymi rysunkami osob, drzew, zwierzat. Ogladala je, zdejmowala z polek i podnosila ku slabemu swiatlu. Tak, byly schody, sala, ktora j a przestraszyla, nie, przerazila, tak… byly.
Lecz tamtego cieplego lata byl tu i raj, dni i noce przegadane, przetanczone wraz z Maelem i Maharet. Pozniejszy bol, niepojeta decyzja Maharet, odeslanie do Nowego Jorku i absolutny zakaz powrotu odeszly w