sluchawke. Ujrzala miski, trupa na oltarzu, ich matke. Tak, ich matke. Czas spac. Sen tego chce. A potem w droge.
Droga numer 101. Godzina dziewietnasta trzydziesci piec. Za dwadziescia piec minut zacznie sie koncert.
Wlasnie przejechala gorska przelecz na Waldo Grade i ujrzala cudowny widok — zatloczony miejski horyzont San Francisco nad wzgorzami, a dalej czarna tafle lsniacej wody. Wieze Golden Gate wystrzelily w niebo, lodowaty wiatr z zatoki mrozil nagie dlonie zacisniete na kierownicy.
Czy Wampir Lestat bedzie na czas? Mysl, ze niesmiertelny stwor bedzie na czas, wzbudzila w niej smiech. No coz, ona sama bedzie na czas; podroz prawie sie skonczyla.
Wszelki smutek ustapil, uciekla tesknota za Dawidem i Aaronem, a takze za tymi, ktorych kochala. Nie smucila sie tez z powodu Wielkiej Rodziny. Czula tylko wdziecznosc wobec nich wszystkich. A moze jednak Dawid mial racje. Moze nie zaakceptowala zimnej, przerazajacej istoty rzeczy, a jedynie wslizgnela sie do krolestwa wspomnien i duchow, bladych stworow, ktore byly prawdziwa substancja snow i szalenstwa.
Przed soba miala fantom domu Stanforda White’a i nie bylo wazne, kto tam mieszkal. Zostanie przywitana serdecznie. Probowano jej to powiedziec od pierwszej chwili, ktora zachowala w pamieci.
CZESC II
Wigilia Wszystkich Swietych
Daniel
Dlugi krety westybul pelen kolorowej ludzkiej masy ocierajacej sie o wyprane z kolorow sciany. Tlum nastolatkow w halloweenowych kostiumach naplywal frontowymi drzwiami; pecznialy kolejki do stoisk z blond perukami i czarnymi satynowymi pelerynami — Kly, piecdziesiat centow para! — i programami na kredowym papierze. Wszedzie, gdzie spojrzal, biale twarze, wymalowane oczy i usta. A gdzieniegdzie grupki ludzi obojga plci starannie przebrane w autentyczne dziewietnastowieczne stroje; makijaze i koafiury bez zarzutu.
Kobieta w aksamitach wyrzucila w gore wielka fontanne zeschlych platkow roz. Namalowana krew splywala po jej sinych policzkach. Wybuchy smiechu.
Czul w powietrzu zapachy szminki i piwa, tak obce jego zmyslom; czul won zgnilizny. Bijace wokol serca uderzaly cudownym gradem o jego delikatne blony bebenkowe.
Musial glosno sie rozesmiac, poniewaz poczul na ramieniu ostre uszczypniecie Armanda.
— Danielu!
— Przepraszam, szefie — szepnal. Zreszta i tak nikt nie zwracal na to uwagi; kazdy smiertelny w zasiegu wzroku byl przebrany; a kim byli Armand i Daniel, jesli nie tylko dwoma bladymi, nie wyrozniajacymi sie w scisku ludzmi w czarnych swetrach i dzinsach, z ciemnymi szklami na oczach i wlosami czesciowo ukrytymi pod zeglarskimi czapeczkami z niebieskiej welny. — O co chodzi? Nie moge rozesmiac sie glosno, zwlaszcza teraz, kiedy wszystko jest takie smieszne?
Armand byl rozkojarzony; znow nasluchiwal. Daniel nie potrafil wbic sobie do glowy, ze powinien sie bac. Mial wreszcie to, na czym mu zalezalo. Nie jestescie juz moimi bracmi i siostrami!
— Trzeba cie sporo nauczyc — powiedzial mu wczesniej Armand. To bylo podczas polowania, uwodzenia, zabijania, powodzi krwi plynacej przez nienasycone serce. Nienaturalne stalo sie jego prawdziwa natura po nieporadnym leku pierwszego morderstwa, gdy w ciagu kilku sekund przeszedl od drzenia i poczucia winy do ekstazy. Czerpal zycie pelnymi haustami. Ocknal sie spragniony.
A pol godziny wczesniej polkneli dwie wyborne male uciekinierki w ruinach szkoly przy parku; dzieciaki mieszkaly tam w wynajmowanych pokojach, ze spiworami, lachmanami i malymi pojemnikami paliwa turystycznego do gotowania odpadkow kradzionych z wielkich pojemnikow na smieci przy Haight-Ashbury. Tym razem zadnych oporow. Tylko pragnienie, rosnace poczucie doskonalosci, nieuchronnosc tego, co sie robilo, nadprzyrodzona pamiec bezblednego smaku. I pospiech. Jednak robienie tego z Armandem bylo artyzmem nie majacym zadnego zwiazku z pospiechem wczesniejszej nocy, kiedy to liczyl sie tylko czas.
Armand spokojnie stal na czatach przed budynkiem czekajac „na tych, ktorzy chcieli umrzec”; taki byl jego ulubiony sposob zalatwiania sprawy; przybywali wzywani bez slow. Smierc mieli pogodna. Dawno temu probowal zademonstrowac te sztuczke Louisowi, ale ten uznal ja za niesmaczna.
Oczywiscie, zablakiwali sie tam przyodziani w dzins cherubini, wchodzacy bocznymi drzwiami jak zahipnotyzowani przez szczurolapa.
— Tak, przyszedles, wiedzielismy, ze przyjdziesz… — witaly ich gluche, pozbawione wyrazu glosy, prowadzac schodami w gore, do salonu ozdobionego kocami z demobilu na hamakach. Umierali na tym smietnisku w swietle reflektorow samochodowych saczacym sie przez spekana dykte.
Palace brudne ramiona na szyi Daniela; smrod haszu w jej wlosach; ledwo mogl wytrzymac ten taniec, jej biodra przy swoich; potem wbil kly w cialo.
— Kochasz mnie, wiesz, ze mnie kochasz — powiedziala. A on z czystym sumieniem odpowiedzial „tak”. Czy wiecznie bedzie tak dobrze? Zlapal ja za podbrodek, odepchnal w tyl glowe, az smierc jak zwinieta piesc pomknela mu w dol gardla, do trzewi, goraco rozprzestrzenialo sie, naplywalo do ledzwi i mozgu.
Kiedy rozwarl ramiona, upadla bezwladnie. Za duzo i nie dosyc. Przez chwile ryl paznokciami sciane, myslac, ze ona rowniez sklada sie z ciala i krwi, a w takim razie ona rowniez moze byc jego. Potem przezyl ogromny wstrzas, poczuwszy, ze juz nie jest glodny. Byl napelniony, calkowity i noc czekala, jak stworzona z czystego swiatla, a ona byla martwa, zwinieta w klebek jak spiacy noworodek na zbrukanej podlodze. Armand nieruchomo jasnial w mroku; obserwowal.
Naprawde trudne bylo pozbywanie sie cial. Poprzedniej nocy odbylo sie to bez jego udzialu, kiedy lkal, przepelniony szczesciem nowicjusza. Tym razem Armand powiedzial:
— Zadnych sladow to znaczy zadnych sladow.
Wiec udali sie razem, by pogrzebac je gleboko pod podloga starej kotlowni, po czym starannie ulozyli z powrotem kamienne plyty. Jakie to obrzydliwe, dotykac w ten sposob trupa. Przemknelo mu przez glowe: — Kim oni byli? — Dwa upadle byty w otchlani. Zadnego wiecej „teraz”, zadnego przeznaczenia. A szloch uslyszany poprzedniej nocy? Czy ktos jej szukal? Wtedy rozplakal sie nagle. Uslyszawszy wlasny szloch, podniosl reke i dotknal splywajacych lez.
— Jak myslisz, co to jest? — zapytal z naciskiem Armand, pomagajac mu ulozyc plyty. — Szmatlawe