powiescidlo? Nie nakarmisz sie, jezeli nie potrafisz tego ukryc.

Budynek mrowil sie od lagodnych, nieswiadomych istot ludzkich, kiedy wychodzili przez wylamane drzwi na boczna uliczke. Nie jestescie juz moimi bracmi i siostrami. Lasy zawsze byly pelne tych lagodnych, sarnookich stworzen, ktorych serca bily dla strzaly, kuli, oszczepu. Wreszcie ujawniam moje prawdziwe oblicze: zawsze bylem mysliwym.

— Czy teraz jestem taki, jaki powinienem byc? — zapytal Armanda. — Jestes szczesliwy? — Haight Street, dziewietnasta trzydziesci piec. Samochody zderzak w zderzak, narkomani wrzeszcza na rogu. Czemu po prostu nie poszli na koncert? Hala juz otwarta. Nie mogl wytrzymac oczekiwania.

Armand wytlumaczyl mu, ze nieopodal, przecznice za parkiem, jest dom sabatowy, wielka, zrujnowana rezydencja, i niektorzy z nich nadal sie tam placza, planujac spisek, ktory ma doprowadzic do zniszczenia Lestata. Armand chcial zajrzec tam na chwile.

— Szukasz kogos? — spytal wtedy Daniel. — Odpowiedz mi, jestes ze mnie zadowolony czy nie?

Co takiego zobaczyl w twarzy Armanda? Nagly przeblysk rozbawienia, pozadania? Popedzany przez Armanda, szedl brudnymi, zasmieconymi chodnikami. Mijal bary, sklepy pelne smierdzacych starych ciuchow, kluby o podejrzanej reputacji ze zloconymi napisami na zatluszczonych oknach; zlocone drewniane lopatki wentylatorow melly dym i ludzkie wyziewy, a sosny w doniczkach umieraly powolna smiercia w cieplym polmroku. Obok pierwszych dzieci…

— Smakolyk albo zrobimy psikusa!

…w taftowych blyszczacych kostiumach.

Armad zatrzymal sie, natychmiast otoczony malymi zadartymi buziami w tandetnych maskach duchow, potworow i wiedzm; przepiekne cieplo wypelnilo jego piwne oczy; rzucil pelne garscie blyszczacych srebrnych dolarow do malych torebek, a potem wzial Daniela pod ramie i poprowadzil go dalej.

— Nie zaluje tego, co sie z toba stalo — szepnal z naglym zniewalajacym usmiechem, nadal pelen ciepla. — Jestes moim pierworodnym — powiedzial. Czy cos zlapalo go za gardlo? Nagle rozejrzal sie na boki, jakby poczul sie osaczony. Otrzasnal sie. — Cierpliwosci. To ja boje sie za nas dwoch, pamietasz?

Och, pomkniemy razem do gwiazd! Nic nie moze nas zatrzymac. Wszystkie duchy biegajace po tych ulicach sa smiertelne!

Wtedy dom sabatowy wylecial w powietrze.

Uslyszal wybuch, zanim go zobaczyl — a potem byl tylko toczacy sie wal plomienia i dymu oraz pisk, ktorego nigdy wczesniej nie slyszal; wrzaski nie z tego swiata przypominajace trzask cynfolii w ogniu. Kudlate ludzkie istoty rzucily sie ogladac pozar.

Armand wypchnal Daniela z ulicy w zatechle waskie wnetrze sklepu monopolowego. Jadowicie zolte swiatlo i smrod tytoniu; smiertelni obojetni na pobliskie plomienie czytali czasopisma eksponujace na blyszczacym papierze nagie kobiety. Armand przepchnal go do konca waskiego korytarzyka. Mineli staruszke kupujaca karton mleka i dwie puszki jedzenia dla kotow. Nie bylo stamtad drogi ucieczki.

Ale jak mozna bylo sie ukryc przed czyms, co przetaczalo sie nad glowami, przed ogluszajacym halasem, ktorego smiertelni nie mogli nawet uslyszec? Zakryl uszy dlonmi, ale to na nic. Na zewnatrz, w bocznych uliczkach widzial szalejaca smierc, stworzenia podobne sobie biegnace przez smietniki i podworka, lapane, palone podczas ucieczki. Widzial to w rozblyskach. A potem nic, tylko cisza dzwoniaca w uszach, dzwonki i pisk kol swiata smiertelnych.

Mimo wszystko byl zbyt zachwycony, aby sie bac. Kazda sekunda byla wiecznoscia, kazdy krysztal szronu na drzwiach lodowki wydawal sie piekny. Oczy staruszki z mlekiem w dloni blyszczaly jak dwie odrobiny kobaltu.

Twarz Armanda pod maska ciemnych okularow stracila wszelki wyraz; stal z rekami w kieszeniach spodni. Zajazgotal dzwonek przy drzwiach, wszedl mlody mezczyzna, kupil butelke niemieckiego piwa i wyszedl.

— Skonczylo sie, tak!

— Na razie — odpowiedzial Armand.

Odezwal sie, dopiero gdy weszli do taksowki.

— To wiedzialo, ze tu jestesmy; slyszalo nas.

— W takim razie dlaczego?…

— Nie wiem. Wiem tylko, ze wiedzialo o naszej obecnosci. Wiedzialo, zanim znalezlismy schronienie.

* * *

Byl w zatloczonym westybulu; strasznie mu sie to podobalo, kiedy tlum niosl ich coraz blizej wewnetrznych drzwi. Daniel nie mogl nawet uniesc ramion, taki byl scisk, a jednak inni mlodzi ludzie zostawili go w tyle, potracajac lokciami; te wstrzasy byly rozkoszne; rozesmial sie kolejny raz, widzac na scianach ogromne plakaty Lestata.

Poczul na plecach dotkniecie palcow Armanda; uchwycil subtelna zmiane w calym jego ciele. Daleko przed nimi byla ruda kobieta; mierzyla ich wzrokiem, sunac do otwartych drzwi.

Daniel poczul cieply, lagodny wstrzas.

— Armandzie, rude wlosy. — Tak bardzo podobne do wlosow blizniaczek ze snu! Wydawalo mu sie, ze jej zielone oczy przeszywaja go na wskros, kiedy mowil: — Armandzie, blizniaczki!

Wtedy jej twarz znikla; kobieta odwrocila sie i zginela w sali.

— Nie — szepnal Armand, nieznacznie potrzasajac glowa. Dostal ataku zimnej furii. Jego oczy mialy ten dretwy szklisty wyraz, zawsze obecny, kiedy byl gleboko obrazony. — Talamasca — szepnal z lekka, nietypowa dla siebie pogarda.

— Talamasca. — To slowo wydalo sie Danielowi piekne. Talamasca. Uswiadomil sobie, ze pochodzi z laciny, podzielil je na czesci. Nagle z zasobow pamieci przyplynelo znaczenie: „zwierzeca maska”. Stare okreslenie czarownicy albo szamana.

— Ale co to znaczy? — spytal.

— To znaczy, ze Lestat jest glupcem — powiedzial Armand. W jego oczach pojawil sie blysk glebokiego bolu. — Ale teraz to nie ma znaczenia.

Khayman

Khayman przygladal sie z podcieni, jak samochod Wampira Lestata minal brame i wjechal na parking. Khayman byl niemal niewidoczny, nawet w stylowym dzinsowym plaszczu i spodniach zdjetych ze sklepowego manekina. Nie potrzebowal srebrnych okularow; jego oczy i jego blyszczaca skora nie wyroznialy sie w tlumie. Wszedzie wokol widzial na twarzach maski i malunki, blask, gaze i kostiumy naszywane cekinami.

Zblizyl sie do Lestata, jakby plynac pomiedzy wijacymi sie cialami mlodziezy oblegajacej samochod. W koncu dojrzal jasne wlosy tego stworzenia, a potem jego fiolkowe oczy; patrzyl, jak Lestat usmiecha sie i rozsyla pocalunki swoim wielbicielom. Alez urok mial ten czart. Sam prowadzil auto, cisnac gaz i napierajac zderzakiem na tych delikatnych malych smiertelnych, nie przestajac flirtowac, puszczac perskie oczka, uwodzic. Jakby on sam i stopa na pedale gazu nie byly ze soba polaczone.

Uniesienie. Triumf. Oto, co Lestat czul i wiedzial w tej chwili. Nawet jego oporny ciemnowlosy towarzysz, Louis, siedzacy obok niego w samochodzie i niesmialo patrzacy na wrzeszczace dzieciaki, jakby byly rajskimi ptakami, nie rozumial istoty wydarzen.

Zaden nie wiedzial o przebudzeniu krolowej. Zaden z nich nie znal snow o blizniaczkach. Ich ignorancja byla oszalamiajaca, a ich mlode umysly jakze latwe do przejrzenia. Oto Wampir Lestat, ktory calkiem zgrabnie ukrywal sie az do dzisiejszej nocy, byl gotow walczyc z kazdym. Prezentowal swoje mysli i intencje jak medal.

— Polujcie na nas! — Oto, co powiadal glosno swoim fanom, chociaz nie mogli go slyszec. — Zabijcie nas. Jestesmy zlem. Jestesmy niedobrzy. Teraz mozecie sie radowac i spiewac z nami; ale kiedy zrozumiecie, no coz, wtedy koniec zabawy. I pamietajcie, ze nigdy was nie oklamywalem.

Oczy Lestata i Khaymana spotkaly sie na krotka chwile. — Chce byc dobry! Umre, zeby to osiagnac! — rozlegl sie bezglosny krzyk. Nie wiadomo jednak, kto lub co uslyszalo te deklaracje.

Вы читаете Krolowa potepionych
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату