rure
I wijac jak kropidlem, podnosi go w gore,
Robi mlynka, dwoch zaraz szeregowych zwala
Po ramionach i w glowe ugadza kaprala;
Reszta zlekla od klody cofa sie z przestrachem:
Tak Kropiciel ruchomym nakryl szlachte dachem.
Zaczem rozbito klode, rozcieto powrozy,
Szlachta juz wolna wpada na kwestarskie wozy,
Z nich dobywa rapiery, palasze, tasaki,
Kosy, strzelby; Konewka znalazl dwa szturmaki
I worek kul; wsypal je do swego szturmaka,
Drugi, rownie nabiwszy, ustapil dla Saka.
Jegrow wiecej przybywa, mieszaja sie, tluka;
Szlachta w zgielku nie moze ciac krzyzowa sztuka,
Jegry nie moga strzelac, juz walcza wrecz, z bliska -
Juz stal, zab za zab o stal porwawszy sie, pryska,
Bagnet o szable, kosa o gifes sie lamie,
Piesc spotyka sie z piescia i z ramieniem ramie.
Lecz Rykow z czescia jegrow pobiegl, gdzie stodola
Tyka plotow; tam staje, na zolnierzy wola,
Azeby zaprzestali bitwe tak bezladna,
Gdzie nie uzywszy broni, pod piesciami padna.
Gniewny, ze sam nie moze dac ognia, bo w tlumie
Moskalow od Polakow rozroznic nie umie,
Wola: 'Stroj sie!' (co znaczy: formuj sie do szyku),
Ale komendy jego nie slychac srod krzyku.
Stary Maciek, do recznych zapasow niezdolny,
Rejterowal sie, czyniac przed soba plac wolny
Na prawo i na lewo; tu koncem szablicy
Uciera bagnet z rury jako knot ze swiecy;
Tam machnawszy na odlew, scina albo kole.
I tak ostrozny Maciek ustepuje w pole.
Lecz z najwiekszym na niego naciera uporem
Stary Gifrejter, co byl pulku instruktorem,
Wielki mistrz na bagnety; zebral sie sam w sobie,
Skurczyl sie, a karabin porwal w rece obie,
Prawa u zamka, lewa, w pol rury porywa,
Kreci sie, podskakuje, czasem przysiadywa,
Lewa reke opuszcza, a bron z prawej reki
Suwa naprzod, jak zadlo z wezowej paszczeki,
I znowu ja w tyl cofa, na kolanie wspiera,
I tak krecac sie, skaczac, na Macka naciera.
Ocenil przeciwnika zrecznosc Maciek stary
I lewa reka wlozyl na nos okulary,
Prawa rekojesc Rozgi tuz przy piersiach trzyma,
Cofa sie, Gifrejtera ruch sledzac oczyma,
Sam slania sie na nogach, jakby byl pijany;
Gifrejter biezy predzej i, pewny wygranej,
Zeby uchodzacego tem lacniej dosiegnal,
Powstal i cala prawa reke wzdluz wyciagnal
Popychajac karabin, a tak sie wysilil
Pchnieciem i waga broni, ze sie az pochylil;
Maciek tam, kedy bagnet wklada sie na rure,
Podstawia swa rekojesc, podbija bron w gore,
I wnet spuszczajac Rozge, tnie Moskala w reke
Raz, i znowu na odlew przecina mu szczeke. -
Tak padl Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskalow,
Kawaler trzech krzyzykow i czterech medalow.
Tymczasem kolo klodek lewe szlachty skrzydlo
Juz jest bliskie zwyciestwa; tam walczyl Kropidlo,
Widny z dala, tam Brzytwa wil sie srod Moskali,
Ten ich w pol ciala rzeza, tamten w glowy wali;
Jako machina, ktora niemieccy majstrowie
Wymyslili i ktora mlockarnia sie zowie,
A jest razem sieczkarnia, ma cepy i noze,
Razem i slome kraje, i wybija zboze:
Tak pracuja Kropiciel i Brzytwa pospolu,
Mordujac nieprzyjaciol, ten z gory, ten z dolu.
Lecz Kropiciel juz pewne porzuca zwyciestwo,
Biezy na prawe skrzydlo, gdzie niebezpieczenstwo
Nowe grozi Mackowi; smierci Gifrejtera
Mszczac sie, Proporszczyk z dlugim szpontonem naciera
(Szponton jest to zarazem dzida i siekiera,
Teraz juz zaniedbany, i tylko na flocie
Uzywaja go; wowczas sluzyl i piechocie).
Proporszczyk, czlowiek mlody, zrecznie sie uwijal;
Ilekroc mu przeciwnik bron na bok odbijal,
On cofal sie; mlodego nie mogl Maciek zgonic,
I tak, nie raniac, musial tylko siebie bronic.
Juz mu Proporszczyk dzida lekka rane zadal,
Juz wznoszac w gore berdysz, do ciecia sie skladal:
Chrzciciel nie zdola dobiec, lecz staje w pol drogi,
Okreca bron i ciska wrogowi pod nogi.
Skruszyl kosc; juz Proporszczyk szponton z rak upuszcza,
Slania sie; wpada Chrzciciel, za nim szlachty tluszcza,
A za szlachta Moskale od lewego skrzydla
Biega zmieszani; wszczal sie boj kolo Kropidla.
Chrzciciel, ktory w obronie Macka orez stracil,
Ledwie ze tej przyslugi zyciem nie przyplacil,
Bo przypadlo nan z tylu dwoch silnych Moskali
I czworo rak zarazem we wlos mu wplatali;
Upiawszy sie nogami, ciagna jako liny
Sprezyste, uwiazane do masztu wiciny;
Daremnie w tyl Kropiciel ciska slepe razy,
Chwieje sie - a wtem postrzegl, ze blisko Gerwazy
Walczy; zawolal: 'Jezus Maria! Scyzoryku!'
Klucznik, trwoge Chrzciciela poznawszy po krzyku,
Odwrocil sie i spuscil ostrze plytkiej stali
Miedzy glowe Chrzciciela i rece Moskali.
Cofneli sie, wydawszy przerazliwe glosy,
Lecz jedna reka, mocniej wplatana we wlosy,
Zostala sie, wiszaca i krwia buchajaca.
Tak orlik, jedna szpone gdy wbije w zajaca,
Druga, by wstrzymac zwierza, o drzewo uczepi,
A zajac, targnawszy sie, orla wpol rozszczepi,
Prawa szpona u drzewa zostaje sie w lesie,
A lewa, zakrwawiona, zwierz na pola niesie.
Kropiciel, wolny, oczy obraca dokola,
Rece wyciaga, broni szuka, broni wola,
Tymczasem grzmi piesciami, stojac mocno w kroku
I pilnujac sie z bliska Gerwazego boku,
Az Saka, syna swego, postrzega w natloku.
Sak prawa reka szturmak wymierza, a lewa
Ciagnie za soba dlugie, sazniowate drzewo,
Uzbrojone w krzemienie i w guzy, i seki
(Nikt by go nie podzwignal procz Chrzciciela reki).
Chrzciciel, gdy mila bron swa, swe Kropidlo zoczyl,
Chwycil je, ucalowal, z radosci podskoczyl,
Zakrecil je nad glowa i zaraz ubroczyl.
Co potem dokazywal, jakie kleski szerzyl,
Daremnie spiewac, nikt by muzie nie uwierzyl,
Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobiecie,
Ktora, stojac na swietej Ostrej Bramy szczycie,
Widziala, jako Dejow, moskiewski jeneral,
Wchodzac z pulkiem Kozakow, juz brame otwieral
I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki,
Zabil Dejowa i zniosl caly pulk kozacki.
Dosyc, ze sie tak stalo, jak przewidzial Rykow:
Jegry w tlumie ulegli mocy przeciwnikow.
Dwudziestu trzech na ziemi wala sie zabitych,
Trzydziestu kilku jeczy ranami okrytych,
Wielu pierzchlo, skrylo sie w sad, w chmiele, nad rzeke,
Kilku wpadlo do domu pod kobiet opieke.
Zwycieska szlachta biega z okrzykiem wesela,
Ci do beczek, ci lupy rwa z nieprzyjaciela;
Jeden Robak tryumfow szlachty nie podziela.
On dotad sam nie walczyl (bo bronia kanony
Ksiedzu bic sie), lecz jako czlowiek doswiadczony
Dawal rady, plac boju z roznych stron obchodzil,
Wzrokiem, reka, walczacych zachecal, przywodzil.
I teraz wola, aby do niego sie laczyc,
Uderzyc na Rykowa, zwyciestwo dokonczyc.
Tymczasem przez poslanca wskazal do Rykowa,
Ze jezeli bron zlozy, zycie swe zachowa;
Jezeli zas oddanie broni bedzie zwlekac,
Robak kaze otoczyc reszte i wysiekac.
Kapitan Rykow wcale nie prosil pardonu;
Zebrawszy kolo siebie z pol batalijonu,
Krzyknal: 'Za bron!' - wnet szereg karabiny chwyta,
Chrzasnela bron, a byla juz dawno nabita;
Krzyknal: 'Cel!' - rury rzedem zablysnely dlugim,