— Cudownie, ze wrociles. Stesknilismy sie za toba. Jak ci bylo na swobodzie?
— Wcale niezle — powiedzial bezbarwny glos.
Roger stal pod oknem, wygladajac na roze wiatru, ktore ganialy sie i zbijaly w klebki na parkingu. Obrocil sie do niej.
— Wiesz, to wszystko prawda, co mi mowilas. To, co mam teraz, jest nie tylko inne, jest lepsze.
Oparla sie pokusie wzmocnienia jego wypowiedzi i usmiechnawszy sie zaczela zdejmowac posciel z lozka.
— Zamartwialem sie seksem — ciagnal. — Ale wiesz co, Sulie? To tak, jakby mi powiedziano, ze przez najblizsze pare lat nie moge jesc kawioru. Ja nie lubie kawioru. I gdy sie tak dobrze nad tym zastanowic, nie pragne w tej chwili seksu. Pewnie wdziurkowalas to do komputera? „Zmniejszyc poped plciowy, zwiekszyc euforie”? Tak czy siak, nareszcie dotarlo to do mojego ptasiego mozdzku, ze uprawiam czysty masochizm zamartwiajac sie, jak wytrzymam bez czegos, czego w gruncie rzeczy nie pragne. To jest wlasciwie to, co ja mysle, ze inni ludzie mysla, ze powinienem pragnac.
— Przystosowanie sie kulturowe — podsunela.
— Bez watpienia — rzekl. — Wiesz co, chcialbym cos dla ciebie zrobic.
Ujal gitare, oparl sie o futryne okienna, kladac piete na parapecie, a instrument na kolanie. Skrzydla ulozyly sie miekko ponad jego glowa, kiedy zaczal grac.
Sulie byla zaskoczona. Nie tylko gral, ale i spiewal. Spiewal? Nie, te dzwieki przypominaly raczej poswistywanie przez zeby, cichutenkie, ale czyste. Palce tracaly i przyciskaly struny gitary wygrywajac akompaniament, podczas gdy przejmujace pogwizdywanie przeplatalo sie z melodia utworu, ktorego nigdy przedtem nie slyszala. Gdy skonczyl, zapytala:
— Co to jest?
— Jest to sonata Paganiniego na gitare i skrzypce — odparl z duma. — Klara dala mi plyte.
— Nie wiedzialam, ze potrafisz cos takiego. To znaczy nucic… czy cokolwiek to bylo.
— Ja tez nie, dopoki nie sprobowalem. Nie potrafie tylko oddac dostatecznie glosno partii skrzypiec. I nie umiem dobyc dostatecznie cichego dzwieku z gitary, zeby je zrownowazyc, ale nie brzmialo to najgorzej, prawda?
— Roger — powiedziala zupelnie serio — jestem oczarowana.
Popatrzyl na nia i oczarowal ja po raz drugi, zdobywajac sie na usmiech.
— Zaloze sie, ze nie wiedzialas rowniez, ze i to potrafie. Sam tez nie wiedzialem, dopoki nie sprobowalem.
Na zebraniu Sulie powiedziala z absolutna pewnoscia:
— Jest gotow, generale.
Scanyon zaaplikowal sobie tyle snu, ze wygladal na wypoczetego, oraz tyle czegos jeszcze, jakiegos hartu ducha czy nie wiadomo czego, ze wygladal mniej przybity.
— Jestescie pewni, majorze Carpenter?
Kiwnela glowa.
— Nigdy nie bedzie bardziej gotowy.
Zawahala sie. Czytajac to w jej twarzy, Vern Scanyon czekal na dalszy ciag.
— Rzecz w tym, ze w moim przekonaniu on jest gotowy do wyruszenia natychmiast. Wszystkie jego uklady osiagnely stan apogeum. Przebrnal przez problem zony. Jest gotow. Im dluzej bedzie czekal, tym wieksze ryzyko, ze ona wykreci jakis numer, ktory wytraci go z rownowagi.
— Bardzo w to watpie — rzekl Scanyon marszczac brwi.
— No coz, ona wie, jakiej by sobie napytala biedy. Ale ja nie chce ryzykowac, chce go przerzucic.
— To znaczy przewiezc na Merritt Island?
— Nie. Chce go przestawic na oczekiwanie.
Brad rozlal kawe, ktora niosl do ust.
— Nie ma mowy, kochaneczko — zawolal wstrzasniety nie na zarty. — Ja mam jeszcze siedemdziesiat dwie godziny na testy jego ukladow! Jesli go spowolnisz, nie uzyskam odczytow…
— Testow na co, doktorze Bradley? Na jego sprawnosc robocza czy na uzytek panskiej pracy, jaka zamierza pan o nim pisac?
— No coz… Jezu, jasne, ze zamierzam go opisac. Ale chce go sprawdzic mozliwie najdokladniej, wykorzystac kazda minute dla jego wlasnego dobra. I dla dobra programu.
Wzruszyla ramionami.
— Mimo wszystko takie jest moje zalecenie. Tutaj nie ma dla niego nic do roboty, poza czekaniem. Starczy juz tego.
— Co bedzie, jesli cos wysiadzie na Marsie? — zapytal Brad.
— Chcieliscie poznac moje zdanie. Oto ono.
— Starajcie sie — wtracil Scanyon — zebysmy wszyscy rozumieli, o czym mowicie. Zwlaszcza ja.
Sulie popatrzyla na Brada, ktory rzekl:
— Planowalismy to zrobic na czas podrozy, jak pan wie, generale. Jestesmy w stanie przerzucic jego wewnetrzne zegary na zewnetrzna komputerowa mediacje. Mamy… zaraz… piec dni i pare godzin do startu; mozemy go spowolnic tak, zeby caly ten okres zlecial mu w jakies trzydziesci minut czasu subiektywnego. Ma to sens, ale ma rowniez sens to, co powiedzialem wczesniej; nie moge wypuscic go z rak, dopoki nie przeprowadze wszystkich zamierzonych testow.
Scanyon nachmurzyl sie.
— Rozumiem, o co panu chodzi, to sluszny punkt widzenia, lecz i ja mam swoj. Co ze sprawa poruszona przez was poprzedniego dnia, majorze Carpenter? Zeby nie przerywac jego modyfikacji zachowania zbyt gwaltownie.
— On jest w fazie gorowania, generale. Gdybym miala go jeszcze przez szesc miesiecy, zgodzilabym sie bez slowa. Majac piec dni — nie; wiecej w tym ryzyka niz korzysci. Odkryl w sobie prawdziwe zainteresowanie gitara — szkoda, ze go nie slyszeliscie. Umocnil swoje bardzo poprawne strukturalnie reakcje obronne na brak narzadow seksualnych. Wykazal nawet inicjatywe, uciekajac zeszlej nocy. a to jest krok milowy, generale, gdyz jego postawa byla o wiele za bierna, wrecz niezadowalajaca, jesli wezmiemy pod uwage wymogi tego programu. Powtarzam: przelaczmy go natychmiast na oczekiwanie.
— A ja powtarzani, ze potrzebuje na niego wiecej czasu — wybuchnal Brad. — Byc moze Sulie ma racje. Ale ja tez mam racje i zwroce sie do prezydenta, jesli zaistnieje taka koniecznosc!
Scanyon w zamysleniu popatrzyl na Brada, nastepnie po wszystkich obecnych.
— Macie jakies uwagi?
Glos zabral Don Kayman:
— O ile to ma znaczenie, ja zgadzam sie z Sulie. Nie jest on uszczesliwiony sprawa swojej zony, ale tez i nie jest roztrzesiony. To dla niego wlasciwie najlepszy moment do startu.
— Ano — rzekl Scanyon, znowu bebniac leciutko po blacie biurka. Spojrzal w przestrzen i po chwili powiedzial: — Jest cos, o czym nikt z was nie wie. Wasza symulacja nie jest jedyna symulacja Rogera, jakiej ostatnio dokonano. — Popatrzyl w twarz kazdemu z osobna. — O tym zabraniam — podkreslil — rozmawiac z kimkolwiek spoza tego pokoju… Azjaci przeprowadzaja wlasna. Podlaczyli sie do obwodow naszego 3070 gdzies pomiedzy naszym a pozostalymi dwoma komputerami i wykradli wszystkie dane, wykorzystujac je do przeprowadzenia swojej wlasnej symulacji.
— Po co? — zapytal Don Kayman, zaledwie o wlos wyprzedziwszy pozostalych zebranych.
— To wlasnie chcialbym wiedziec — rzekl Scanyon ponuro. — Nie zaklocaja ich. Nie dowiedzielibysmy sie o tym, gdyby nie okresowa kontrola laczy, ktora wykryla ich podsluch, a nastepnie troche zabawy w stylu plaszcza i szpady w Pekinie, o ktorej nic nie wiem i wiedziec nie chce. Nie zrobili nic, poza odczytaniem wszystkich danych i przygotowaniem wlasnego programu. Nie mamy pojecia, co im z tego przyjdzie, ale efekt jest zaskakujacy. Zaraz po tym wszystkim wycofali swoj protest przeciwko startowi. W samej rzeczy zaproponowali nam wykorzystanie ich marsjanskiego satelity do lacznosci telemetrycznej w czasie lotu.
— Nie ufalbym im za grosz — rozezlil sie Brad.
— Coz, nie zamierzamy bezgranicznie polegac na ich latawcach, mozecie byc pewni. Lecz oto niespodzianka: mowia, ze pragna powodzenia wyprawy. No tak — rzekl — to tylko jedna wiecej komplikacja, ale