— Niektore pietra sa praktycznie nieuzywane, sir…
— Tym lepiej dla naszego truciciela, co? Stoi sobie tam, smialo, trzeba przyznac, i czeka, az taca przejedzie obok. Mozliwe? Nie wiemy przeciez, czy posilek, ktory dociera na miejsce, jest tym samym, ktory wyruszyl z kuchni.
— Genialne, sir.
— To ma miejsce noca, moge sie zalozyc — mowil dalej Vimes. — Wieczorami jest bardziej rzeski i ironiczny, a gasnie jak swieca nastepnego ranka. O ktorej posylaja mu kolacje?
— Kiedy zle sie czuje, o szostej, sir — odparl Marchewa. — O tej porze juz sie robi ciemno. Potem siada do pisania.
— Dobrze. Mamy duzo roboty. Idziemy.
Kiedy wszedl Vimes, Patrycjusz siedzial w lozku i czytal.
— O, Vimes — powiedzial.
— Twoja kolacja zjawi sie wkrotce, panie — oznajmil Vimes. — I czy moglbym raz jeszcze zaznaczyc, ze nasza praca bylaby o wiele latwiejsza, gdybys pozwolil przeniesc sie gdzies z palacu?
— Jestem pewien, ze by byla.
W szybie zazgrzytalo. Vimes podszedl i otworzyl drzwiczki.
W pudle windy tkwil wcisniety krasnolud. Trzymal noz w zebach i po toporku w kazdej rece. Wytrzeszczal oczy w morderczym skupieniu.
— Wielkie nieba! — westchnal slabo Vetinari. — Mam nadzieje, ze przyslali chociaz musztarde.
— Jakies problemy, funkcjonariuszu? — zapytal Vimes.
— Zafnych, fir — odpowiedzial krasnolud, rozwinal sie i wyjal z zebow noz. — Straszne nudy przez cala droge. Byly tam inne drzwiczki, wygladaly na calkiem nieuzywane, ale i tak zabilem je gwozdziami, jak polecil kapitan Marchewa.
— Dobra robota. Mozecie jechac na dol.
Vimes zamknal drzwiczki. Znowu zalomotalo, gdy krasnolud rozpoczal zjazd.
— Jak widze, Vimes, dopilnowales kazdego szczegolu.
— Mam taka nadzieje, panie.
Winda wrocila, tym razem z taca. Vimes ja wyjal.
— Co to takiego?
— Klatchianskia ostra z anchois. — Vimes zajrzal pod pokrywke. — Zamowilismy w Pizzowej Budzie Rona za rogiem. Uznalem, ze nikt nie moze zatruc calej zywnosci w miescie. A sztucce sprowadzilem od siebie.
— Masz umysl prawdziwego policjanta, Vimes — stwierdzil Vetinari.
— Dziekuje, sir.
— Doprawdy? Czyzby to byl komplement? — Patrycjusz pogrzebal widelcem w talerzu z mina odkrywcy w obcej krainie. — Czy ktos to juz jadl, Vimes?
— Nie, sir. Oni po prostu w taki sposob siekaja jedzenie.
— Ach, rozumiem. Myslalem, ze moze moi kosztujacy potraw przesadzili w entuzjazmie. Cos podobnego! Jakiez rozkosze podniebienia musza mnie czekac…
— Widze, ze czujesz sie lepiej, panie — oznajmil chlodno Vimes.
— Dziekuje, Vimes.
Kiedy Vimes wyszedl, Vetinari zjadl pizze, a przynajmniej te kawalki, ktore zdawalo mu sie, ze rozpoznaje. Potem odstawil tace i zdmuchnal swiece przy lozku. Przez chwile siedzial w ciemnosci, po czym siegnal pod poduszke i wymacal ostry nozyk i pudelko zapalek.
Bogom niech beda dzieki za Vimesa. Bylo cos ujmujacego w jego desperackiej, goracej, a przede wszystkim niewlasciwie skierowanej kompetencji. Jesli ten biedak nadal bedzie sie meczyl, trzeba bedzie zaczac zostawiac mu wskazowki.
Na komendzie Marchewa siedzial sam w pokoju i przygladal sie Dorflowi.
Golem stal w miejscu, gdzie go zostawili. Ktos powiesil mu scierke na ramieniu. Czubek glowy nadal byl otwarty.
Przez jakis czas Marchewa patrzyl tylko, opierajac brode na dloni. Potem otworzyl szuflade biurka i wyjal chem Dorfla. Obejrzal papier. Wstal. Podszedl do golema. Umiescil slowa w glowie.
Pomaranczowy blask pojawil sie w oczach Dorfla. To, co bylo wypalona glina, przybralo najdelikatniejsza aure, ktora wyznacza zmiane miedzy martwym a zywym.
Marchewa znalazl olowek i tabliczke Dorfla. Wcisnal mu je w dlon i odstapil.
Plomienne spojrzenie sledzilo go, kiedy zdejmowal pas z mieczem, odpinal napiersnik, zrzucal kubrak i sciagal welniana kamizelke przez glowe.
Jego miesnie lsnily lekko w blasku swiec.
— Nie mam broni — oznajmil. — Ani pancerza. Widzisz? A teraz posluchaj…
Dorfl zrobil krok naprzod, wznoszac piesc.
Marchewa nie drgnal nawet.
Piesc zatrzymala sie o wlos od jego otwartych oczu.
— Tak myslalem, ze nie mozesz — powiedzial, gdy golem znow sie zamachnal, a jego dlon wyhamowala o ulamek cala przed zoladkiem Marchewy. — Ale wczesniej czy pozniej bedziesz musial ze mna porozmawiac. No, w kazdym razie popisac.
Dorfl stanal bez ruchu. A potem siegnal po tabliczke.
ZABIERZ MOJE SLOWA!
— Opowiedz mi o tym golemie, ktory zabija ludzi.
Olowek ani drgnal.
— Pozostale same sie zabily — powiedzial Marchewa.
WIEM.
— Skad wiesz?
Golem przygladal mu sie przez chwile. Po czym napisal:
GLINA Z MOJEJ GLINY.
— Czujesz to, co czuja inne golemy?
Dorfl skinal glowa.
— W dodatku ludzie zabijaja golemy — powiedzial Marchewa. — Nie wiem, czy zdolam to powstrzymac. Ale moge sprobowac. Mysle, ze wiem, co sie dzieje, Dorfl. Przynajmniej czesc. Chyba wiem, kogo sledziles. Glina z twojej gliny. Hanba dla was wszystkich. Probowales naprawic krzywde. Mysle… Wszyscy mieliscie nadzieje. Ale slowa w glowie pokonaja cie za kazdym razem.
Golem stal w bezruchu.
— Sprzedaliscie go, prawda? — spytal cicho Marchewa. — Dlaczego?
Slowa zostaly wypisane blyskawicznie.
GOLEM MUSI MIEC WLASCICIELA.
— Czemu? Bo slowa tak kaza?
GOLEM MUSI MIEC WLASCICIELA!
Marchewa westchnal. Ludzie musza oddychac, ryby musza plywac, a golemy musza miec wlasciciela.
— Nie wiem, czy jakos to zalatwie, ale wierz mi, nikt inny nawet nie bedzie probowal.
Dorfl sie nie poruszyl.
Marchewa wrocil na swoje poczatkowe miejsce.
— Zastanawiam sie, czy ten stary kaplan i pan Hopkinson zrobili cos… albo pomogli cos zrobic — rzekl, obserwujac twarz golema. — Zastanawiam sie, czy… potem… cos nie zwrocilo sie przeciwko nim, uznalo, ze swiat jest zbyt…
Dorfl nie reagowal.
Marchewa pokiwal glowa.
— W kazdym razie ty jestes wolny. To, co sie stanie teraz, zalezy juz od ciebie. Pomoge, jesli zdolam. Jezeli golem jest rzecza, to nie moze popelnic morderstwa, a ja wciaz usiluje zrozumiec, dlaczego to wszystko sie dzieje. Jezeli zas golem moze popelnic morderstwo, to jestescie ludzmi, a to, co z wami robia, jest straszne i