trzeba z tym skonczyc. Tak czy owak, wygrywacie, Dorfl. — Odwrocil sie tylem i zaczal przekladac jakies papiery na biurku. — Najwiekszy klopot polega na tym — dodal — ze kazdy by chcial, by ktos inny odczytal za niego jego wlasne mysli i potem sprawil, zeby swiat zaczal dzialac jak nalezy. Moze nawet golemy.
Znowu spojrzal na Dorfla.
— Wiem, ze wszyscy macie pewien sekret. Ale patrzac, jak tocza sie sprawy, mysle, ze nikt z was nie zostanie, zeby go dotrzymywac.
Popatrzyl z nadzieja.
NIE. GLINA Z MOJEJ GLINY. NIE ZDRADZE.
Marchewa westchnal.
— Coz, nie bede cie zmuszal. — Usmiechnal sie. — Chociaz wiesz, ze bym mogl. Wystarczy dopisac kilka dodatkowych slow na twoim chemie. Kazac ci stac sie bardziej rozmownym.
Ognie zaplonely w oczach Dorfla.
— Ale nie zrobie tego. Poniewaz byloby to nieludzkie. Nikogo nie zamordowales. Nie moge pozbawic cie wolnosci, poniewaz jej nie masz. Idz. Mozesz isc. W koncu i tak wiem, gdzie mieszkasz.
PRACA TO ZYCIE.
— Czego wlasciwie pragna golemy, Dorfl? Widzialem was, jak chodzicie tu i tam, i pracujecie bez przerwy. Ale co tak naprawde chcielibyscie osiagnac?
WYTCHNIENIE.
Dorfl odwrocil sie i wyszedl z budynku.
— Niech to l*cho! — rzucil Marchewa, co bylo trudnym wyczynem lingwistycznym. Zabebnil palcami na biurku, potem wstal gwaltownie, ubral sie i wyszedl na korytarz poszukac Angui.
Stala oparta o sciane w pokoju kaprala Tyleczka i rozmawiala z krasnoludem.
— Odeslalem Dorfla do domu — oznajmil.
— A ma dom? — zdziwila sie Angua.
— No, w kazdym razie z powrotem do rzezni. Ale to chyba nie jest najlepszy czas dla golema, zeby samemu chodzic po ulicy, wiec przejde sie za nim i bede mial na oku… Dobrze sie czujecie, kapralu?
— Tak, sir — odparla Cheri.
— Nosicie, no… — Umysl Marchewy zbuntowal sie na mysl o tym, co nosi krasnolud, i podsunal: — Kilt?
— Tak, sir. Spodnice, sir. Skorzana, sir.
Marchewa usilowal znalezc odpowiednia fraze, ale musial sie ograniczyc do krotkiego:
— Aha.
— Pojde z toba — zaproponowala Angua. — Cheri przypilnuje wszystkiego tutaj.
— No… kilt — wymamrotal Marchewa. — No tak. No to… miejcie oko na wszystko. Niedlugo wrocimy. I tego… lepiej siedzcie za biurkiem, dobrze?
— Chodz juz — ponaglila Angua.
Po chwili maszerowali we mgle.
— Nie wydaje ci sie, ze Tyleczek jest… jakis dziwny?
— Jak dla mnie wydaje sie calkiem normalna kobieta.
— Kobieta?! Powiedzial ci, ze jest kobieta?!
— Powiedziala. To Ankh-Morpork, mamy tu czasowniki odpowiednie do plci.
Wyczuwala zapach jego zdumienia. Oczywiscie, wszyscy wiedzieli, ze gdzies pod tymi wszystkimi warstwami skor i kolczug krasnoludy wystepuja w dostatecznie roznych odmianach, by zagwarantowac produkcje nowych krasnoludow. Ale nie byl to temat, ktory by krasnoludy poruszaly, z wyjatkiem tych kluczowych chwil zalotow, kiedy pomylka wzbudzilaby spore zaklopotanie.
— No coz, powinna miec dosc przyzwoitosci, zeby zachowac to dla siebie — stwierdzil w koncu Marchewa. — Wiesz, nic nie mam przeciwko kobietom. Jestem prawie pewien, ze moja przybrana matka tez byla kobieta. Ale nie uwazam za rozsadne, no wiesz, zwracanie powszechnej uwagi na ten fakt.
— Marchewa, cos ci sie chyba stalo w glowe — uznala Angua.
— Co takiego?
— Chyba wetknales ja sobie w tylek. Na bogow! Troche makijazu, sukienka, a ty sie zachowujesz, jakby stala sie nagle panna Va Va Voom i zaczela tanczyc na stolach w Klubie Skunksa.
Kilka sekund trwalo pelne oszolomienia milczenie, gdy oboje wyobrazili sobie krasnoludzia striptizerke. Oba umysly cofnely sie ze zgroza.
— Zreszta — podjela Angua — jesli nie moze byc soba w Ankh-Morpork, to gdzie?
— Beda klopoty, kiedy zauwaza to inne krasnoludy — ostrzegl Marchewa. — Prawie ze widzialem jego kolana. Jej kolana.
— Kazdy ma kolana.
— Moze, ale takie demonstrowanie ich to proszenie sie o klopoty. Wiesz, ja sam jestem do kolan przyzwyczajony. Moge patrzec na nie i myslec: „No tak, kolana, zwykle zawiasy w nogach”, ale niektorzy z chlopcow…
Angua pociagnela nosem.
— Tutaj skrecil w lewo. Co niektorzy z chlopcow?
— No… nie wiem, jak zareaguja, to wszystko. Nie powinnas jej zachecac. Znaczy, naturalnie, sa kobiety krasnoludow, ale… ale maja dosc wrodzonej przyzwoitosci, zeby tego nie okazywac.
Uslyszal, jak Angua syknela. Kiedy znowu sie odezwala, jej glos dobiegal jakby z daleka.
— Wiesz, Marchewa, zawsze szanowalam twoje podejscie do mieszkancow Ankh-Morpork.
— Tak?
— Podziwialam to, ze wydajesz sie nie dostrzegac takich rzeczy, jak ich ksztalt i kolor.
— Tak?
— I zawsze troszczysz sie o ludzi.
— Tak?
— I wiesz, ze zywie wobec ciebie cieple uczucia.
— Tak?
— Ale po prostu czasami…
— Tak?
— Naprawde, naprawde, ale naprawde sie zastanawiam dlaczego.
Karoce staly juz gesto zaparkowane przed rezydencja lady Selachii, kiedy kapral Nobbs maszerowal do drzwi. Zastukal. Otworzyl mu lokaj.
— Idz do wejscia dla dostawcow — powiedzial i sprobowal zatrzasnac drzwi.
Jednak wysunieta stopa Nobby’ego byla juz na to przygotowana.
— Przeczytaj to — rzucil i podetkal lokajowi pod nos dwie kartki papieru.
Tekst na pierwszej glosil:
Po wysluchaniu oswiadczen licznych ekspertow, wsrod nich pani Suchoslizg, akuszerki, niniejszym potwierdzam, iz jest rzecza wysoce prawdopodobna, ze okaziciel niniejszego dokumentu, C. W. St John Nobbs, jest istota ludzka.
Druga byla listem od Smoka Herbowego Krolewskiego.
Lokaj szeroko otworzyl oczy.
— Jest mi niezmiernie przykro, wasza wysokosc — powiedzial.
Raz jeszcze przyjrzal sie kapralowi. Nobby byl wygolony do czysta — a przynajmniej kiedy ostatnio sie ogolil, to byl czysty — ale twarz miala tak wiele drobnych elementow topograficznych, ze wygladala jak zly, bardzo zly przyklad rolnictwa rabunkowego.
— Oj — dodal lokaj, ale szybko sie opanowal. — Inni goscie maja zwykle karty.