Vimes przeszedl po Mosieznym Moscie ostroznie, liczac hipopotamy. Zauwazyl dziewiata sylwetke, ale opierala sie o balustrade i mruczala do siebie w sposob znajomy i — przynajmniej dla Vimesa — niegrozny. Lekkie ruchy powietrza doniosly do niego zapach tlumiacy nawet fetor rzeki. Zapach stwierdzal, ze przed Vimesem stoi pewien czubek, ktory awansowal na pelna kopule.
— Demoniszcze, demoniszcze, mowilem im, postawic na sztorc i sciagnac koniec? Tysiacletnia wskazowka i krewetki! Mowilem, powiadam, ale czy oni sluchaja…
— Dobry wieczor, Ron — rzucil Vimes, nie ogladajac sie nawet na zebraka.
Paskudny Stary Ron ruszyl za nim krok w krok.
— Demoniszcze, wyslizgali mnie z tego, ot co…
— Tak, Ron — zgodzil sie Vimes.
— …I krewetki… Demoniszcze, powiadam, pochlebowac to po maslowej stronie… Krolowa Molly ostrzega, zebys pilnowal plecow, szefie.
— Co powiedziales?
— …Teraz niech smaza! — odparl niewinnie Paskudny Stary Ron. — Wyspodniowac ich, ot co, wyslizgali mnie, oni i ta ich lasica…
Zebrak wyminal Vimesa, ciagnac po ziemi skraj brudnego plaszcza, i pokustykal w mrok. Jego mialy piesek biegl przed nim.
W kuchni rozpetalo sie prawdziwe pandemonium.
— Specjalnie Warzone Winkle’a? — upewnil sie kamerdyner.
— Jeszcze sto cztery kufle — potwierdzil lokaj.
Kamerdyner wzruszyl ramionami.
— Harry, Sid, Rob, Jeffrey… Kazdy po dwie tace i biegiem pod Krolewska Glowe! Co jeszcze robi?
— No wiec teraz mieli w planie czytanie poezji, ale on opowiada dowcipy…
— Anegdoty?
— Niezupelnie.
Zadziwiajace, ze w takiej mgle jeszcze mzy. Wiatr wdmuchiwal przez otwarte okno i mgle, i mzawke, az Vimes musial je zamknac. Zapalil swiece na biurku i otworzyl notes.
Powinien pewnie uzyc demonicznego terminarza, ale wolal zapisywac swoje rozwazania na kartce, jak nalezy. Lepiej mu sie myslalo, kiedy pisal.
Napisal wiec „Arsen” i zakreslil to slowo duzym okregiem. Wokol wypisal: „Paznokcie ojca Tubelceka”, „Szczury”, „Vetinari” i „Pani Easy”. Nizej na tej samej stronie dodal „Golemy” i narysowal drugie kolko. Wokol tego zapisal: „Oj. Tubelcek?” i „Pan Hopkinson?”. Po namysle dolozyl jeszcze „Skradziona glina” i „Grys”.
A nizej: „Dlaczego golem mialby sie przyznac do czegos, czego nie zrobil?”.
Przez chwile wpatrywal sie w plomien swiecy, po czym zanotowal: „Szczury jedza co popadnie”.
Minela chwila.
„Co mial kaplan, co ktokolwiek chcialby zdobyc?”.
Z dolu dobiegly brzeki pancerzy — to wrocil patrol. Krzyknal kapral.
„Slowa”, pisal Vimes. „Co mial pan Hopkinson? Chleb krasnoludow -› Nieukradziony. Co mial jeszcze?”.
Przyjrzal sie kartce. Napisal „Piekarnia”, popatrzyl na to slowo, wymazal je i zastapil innym: „Piekarnik?”. Zakreslil „Piekarnik?”, zakreslil „Kradziona glina” i polaczyl jedno z drugim.
Arszenik znalazl sie pod paznokciami kaplana. Moze wykladal trucizne na szczury? Arszenik ma przeciez liczne zastosowania. I bez trudnosci da sie go kupic na wage od dowolnego alchemika.
Napisal „Arsenowy Potwor” i przyjrzal sie temu. Pod paznokciami mozna znalezc brud. Jesli ludzie sie bronia, bywa tam krew albo skora. Ale nie jakas maz i arszenik.
Przez dluzsza chwile wpatrywal sie w notatki. Po namysle zaczal pisac dalej: „Golemy nie sa zywe. Ale mysla, ze sa. Co robia rzeczy, ktore sa zywe? -› Odp: Oddychaja, jedza, wydalaja”. Przerwal na chwile, zapatrzony w mgle, po czym dopisal bardzo starannie: „I robia wiecej rzeczy”.
Cos zamrowilo go na karku.
Zakreslil nazwisko zabitego Hopkinsona i wyrysowal linie wzdluz strony. Tam zrobil nowe kolko i wpisal: „Mial wielki piekarnik”.
Hm… Cudo mowil, ze nie da sie porzadnie wypalic gliny w piecu chlebowym. Ale moze da sie ja wypalic nieporzadnie.
Znow spojrzal na plomyk swiecy.
Mogliby chyba to zrobic… bogowie! Nie, na pewno nie…
Ale w koncu potrzebna jest tylko glina. I swiatobliwy maz, ktory wie, jak napisac slowa. I ktos, kto wyrzezbi figure, ale golemy mialy setki, setki lat, zeby nauczyc sie sprawnie poslugiwac rekami…
Te wielkie, ogromne dlonie, tak podobne do piesci.
A wtedy powinno im bardzo zalezec na zniszczeniu wszystkich dowodow. Pewnie nawet nie uwazaja tego za zabojstwo, raczej jakby wylaczenie…
Zakreslil kolejne nieksztaltne kolo.
Grys. Stara wypalona glina, roztarta na drobno.
Dodali troche wlasnej gliny. Dorfl mial nowa stope, prawda? Nie wyrzezbil jej calkiem poprawnie. Wlozyli w nowego golema czastki samych siebie.
Wszystko to brzmialo… Nobby by pewnie powiedzial: „Paskudnie”. Vimes sam nie wiedzial, jak to okreslic. Przypominalo to te wszystkie tajne stowarzyszenia. „Glina z mojej gliny”. Moje cialo i krew…
Przeklete stwory! Malpuja lepszych od siebie!
Vimes ziewnal. Spac… Powinien sie troche zdrzemnac. Albo co…
Spojrzal na zapisana kartke. Jego dlon odruchowo zsunela sie ku dolnej szufladzie biurka, jak zawsze, kiedy byl zmartwiony i usilowal cos wymyslic. Co prawda od bardzo dawna nie bylo tam juz zadnych butelek, ale stare przyzwyczajenia…
Cos brzeknelo delikatnie i szkliscie, zachlupotalo kuszaco…
Dlon Vimesa uniosla sie, sciskajac pekata butelke. Etykieta stwierdzala: „Gorzelnie Bearhuggera — MacAbre, Najlepszy Malt”.
Plyn wewnatrz niemal wspinal sie po sciankach z niecierpliwosci.
Vimes patrzyl. Siegnal do szuflady po butelke whisky, i oto byla.
Ale nie powinno jej byc. Wiedzial, ze Marchewa i Fred Colon maja go na oku, ale i bez tego odkad ozenil sie z Sybil, nie kupil ani jednej flaszki, bo przeciez obiecal…
Ale to tutaj to nie byla jakas siwucha. To macabre…
Kiedys jej probowal. Teraz juz nie pamietal dlaczego, bo jedyny alkohol, jaki wtedy pijal, byl tak subtelny jak cios palka w ucho wewnetrzne. Musial jakos znalezc pieniadze. Samo powachanie tego bylo niczym Noc Strzezenia Wiedzm… Samo powachanie…
— A ona na to: „Zabawne, nic takiego wczoraj nie robilam”! — dokonczyl kapral Nobbs.
Spojrzal dumnie na towarzystwo.
Milczeli. Potem ktos z tylu parsknal niepewnym smiechem, jak czlowiek, ktory nie wie, czy zaraz go nie ucisza. Potem zachichotal ktos jeszcze. Potem jeszcze dwoch. Wreszcie cala grupa wybuchnela smiechem.
Nobby promienial.
— A znacie o tym Klatchaninie, ktory wszedl do baru z takim malutkim pianinem… — zaczal.
— Mysle — przerwala mu stanowczo lady Selachii — ze bufet jest juz gotowy.
— Macie swinskie raciczki? — spytal uprzejmie Nobby. — Pod winkle’a najlepiej pasuje talerz swinskich raciczek.
— Normalnie nie jadam konczyn — oswiadczyla lady Selachii.
— Swinski kostkowy sandwicz… Probowala pani swinskich kostek? Nie ma nic lepszego.
— Nie… nie jest to, zapewne, najdelikatniejsza z potraw?
— Och, mozna odkroic skorke — uspokoil ja Nobby. — Nawet kopytka. Jesli czuje sie pani… wytwornie.