— Genetyka wilkolakow nie jest prosta, ah-ha, ale samo ryzyko takiego wydarzenia uznano by za niemozliwe do zaakceptowania. Gdyby ktos mial taki sposob myslenia.
— Na bogow, i chodzi o takie rzeczy?
Smok wciaz siedzial przygarbiony na krzesle, ale jego kontury sie rozmywaly.
— Niezaleznie od, ah-ha, motywow, panie Vimes, nie ma zadnych dowodow. Tylko przypuszczenia, zbiegi okolicznosci oraz panskie przekonanie lacza mnie z ewentualnym zamachem na, ah-ha, zycie Vetinariego…
Staremu wampirowi glowa opadla na piers. Cienie ramion zdawaly sie wydluzac.
— Obrzydliwe bylo wplatanie w to golemow — stwierdzil Vimes, obserwujac cienie. — Czuly, co robi ich „krol”. Moze to nie byl najrozsadniejszy pomysl z ich strony, ale nie mialy nic wiecej. Glina z ich gliny. Te biedaki nie mialy nic procz gliny, a wy, dranie, nawet to im odebraliscie…
Smok skoczyl nagle, rozwijajac skrzydla. Drewniany belt zagrzechotal gdzies pod sufitem, gdy wampir powalil Vimesa na podloge.
— Naprawde sadziles, ze zdolasz mnie zatrzymac kawalkiem drewna? — spytal Smok Herbowy Krolewski, sciskajac ofiare za gardlo.
— Nie — wychrypial Vimes. — Wybralem bardziej… poetyckie… rozwiazanie. Musialem tylko… grac na czas. Czujesz… sie slabo, prawda? Kto mieczem wojuje… jak to… mowia…
Usmiechnal sie.
Wampir zrobil zdziwiona mine. Odwrocil glowe i spojrzal na swiece.
— Ty… wsadziles cos do swiec? Naprawde?
— Wiedzielismy, ze… czosnek… bedzie pachnial, ale… nasz alchemik uznal, ze… jesli wziac wode… swiecona i nasaczyc knoty… woda paruje… i zostaje sama… swietosc.
Uscisk zelzal. Smok przysiadl na pietach. Jego twarz sie zmienila, wydluzyla, stala sie podobna do lisiej.
Pokrecil glowa.
— Nie — rzekl i tym razem to on sie usmiechnal. — Nie, to tylko slowa. Nie moze dzialac…
— Postawisz na to swoje… niezycie? — zapytal Vimes, rozcierajac szyje. — To lepszy sposob niz… odszedl Carry.
— Probuje pan na mnie wymusic przyznanie sie do winy, panie Vimes?
— Och, przyznanie juz uzyskalem. Kiedy spojrzales prosto na swiece.
— Doprawdy? Ah-ha. Ale ktoz jeszcze mnie widzial?
Z cienia rozleglo sie dudnienie, jakby odglos dalekiego gromu.
— Ja Widzialem — oznajmil Dorfl.
Wampir spogladal to na golema, to na Vimesa.
— Dales jednemu z nich glos? — zapytal.
— Tak — odparl Dorfl. Wyciagnal reke i chwycil wampira. — Moglbym Cie Zabic — powiedzial. — Ta Mozliwosc Jest Dla Mnie Dostepna Jako Niezaleznie Myslacej Osobie. Jednak Nie Uczynie Tego, Poniewaz Sam Jestem Swoim Wlascicielem I Dokonalem Wyboru Moralnego.
— O bogowie… — mruknal pod nosem Vimes.
— To bluznierstwo… — szepnal wampir.
Az syknal, gdy Vimes rzucil mu spojrzenie niczym promien slonca.
— Tak mowia ludzie, kiedy pozbawieni glosu zaczynaja mowic. Zabierz go stad, Dorfl. Wsadz go do palacowych lochow.
— Moglbym Zignorowac To Polecenie, Ale Postanawiam Je Wykonac Ze Wzgledu Na Zywiony Szacunek Oraz Poczucie Spolecznej Odpowiedzialnosci…
— Tak, tak. Swietnie — rzucil pospiesznie Vimes.
Smok siegnal golema szponami, ale rownie dobrze moglby kopnac gore.
— Zywy Czy Nieumarly, Pojdziesz Ze Mna — oznajmil Dorfl.
— Czy nie ma konca twoich zbrodni? Zrobiles te rzecz policjantem? — zapytal wampir. Wyrywal sie, ale Dorfl niewzruszenie wlokl go za soba.
— Nie. Ale to interesujaca sugestia, nie sadzisz? — odpowiedzial Vimes.
Po chwili zostal sam w gestym, aksamitnym mroku Krolewskiego Kolegium.
Vetinari go wypusci, pomyslal. Bo to jest polityka. Bo on jest elementem systemu dzialania miasta. I pozostala jeszcze kwestia dowodow. Mam ich dosyc, zeby wykazac to sobie, ale…
Ale ja bede wiedzial.
Oczywiscie, bedzie obserwowany i moze pewnego dnia, kiedy Vetinari dojrzeje, zostanie wyslany jakis dobry skrytobojca z drewnianym sztyletem nasaczonym czosnkiem, i wszystko dokona sie noca. Tak dziala polityka w tym miescie. Jak gra w szachy. Kogo obchodzi, ze zginie kilka pionkow?
Ja bede wiedzial. I bede jedynym, ktory to wie, gdzies w glebi.
Odruchowo poklepal sie po kieszeniach, szukajac cygara.
W ogole bardzo trudno zabic wampira. Mozna go przebic kolkiem i zmienic w proch, ale dziesiec lat pozniej kropla krwi spadnie komus w niewlasciwym miejscu i… patrzcie, kto wrocil. Wracaly czesciej niz surowe brokuly.
Wiedzial, ze to niebezpieczne mysli. Takie mysli drecza straznika, kiedy po zakonczeniu poscigu stoja naprzeciw siebie bez tchu on i scigany w waskiej szczelinie pomiedzy zbrodnia i kara.
A moze ten straznik o jeden raz za wiele ogladal cywilizacje odarta ze skory i przestal sie zachowywac jak straznik, a zaczal jak zwykla ludzka istota. Moze sobie uswiadomil, ze brzek cieciwy kuszy albo swist miecza moglyby uczynic ten swiat czystym…
Ale nie wolno myslec w ten sposob, nawet o wampirach. Nawet jesli odbieraly zycie innym ludziom, bo takie drobne zycie nic nie znaczy i — do demona — co wlasciwie im mozemy odebrac?
Nie mozna tak myslec, poniewaz dali czlowiekowi miecz i odznake, i zmienili go tym w kogos innego, a to znaczy, ze sa pewne mysli, ktorych rozwazac nie wolno.
Tylko zbrodnie dzieja sie w ciemnosci. Kara musi byc wymierzona w pelnym swietle. Na tym polega praca dobrego straznika, jak zawsze powtarza Marchewa: zapalac swiece w ciemnosci.
Znalazl cygaro. Jego dlonie odruchowo podjely teraz poszukiwanie zapalek.
Grube tomy lezaly w stosach pod scianami. Blask swiec ukazywal zlocone litery i polysk skory. Wszystko w nich bylo: rodowody, spisy heraldyczne… „Kto jest kim” stuleci, rejestry hodowlane miasta. Ludzie stawali na nich, zeby patrzec na innych z gory.
Nie ma zapalek…
W zakurzonej ciszy Krolewskiego Kolegium Heraldycznego Vimes podniosl lichtarz i zapalil cygaro.
Kilka razy z rozkosza wypuscil dym i w zadumie spojrzal na ksiegi. W jego dloni swiece skwierczaly cicho i migotaly.
Zegar tykal nierytmicznie. Gdy wreszcie dotarl chwiejnie do pierwszej, Vimes wstal i wszedl do Gabinetu Podluznego.
— A, Vimes. — Vetinari uniosl wzrok znad papierow.
— Tak, sir.
Vimes zlapal kilka godzin snu i nawet sprobowal sie ogolic.
Patrycjusz przelozyl na biurku jakies papiery.
— Ostatnia noc byla chyba bardzo pracowita…
— Tak, sir.
Vimes stal na bacznosc. Wszyscy ludzie w mundurach maja zasady zachowania w takich sytuacjach wyryte w duszy. Na przyklad trzeba patrzec prosto przed siebie.
— Jak sie zdaje, mam w celi Smoka Herbowego Krolewskiego — stwierdzil Patrycjusz.
— Tak, sir.
— Czytalem panski raport. Dowody sa raczej slabe, moim zdaniem.
— Sir?
— Jeden z panskich naocznych swiadkow nie jest nawet zywy.
— Tak, sir. Podobnie jak podejrzany. Formalnie rzecz biorac.
— On jednak jest wazna figura w spoleczenstwie. Autorytetem.