— Tak, sir.
Vetinari przejrzal papiery. Jeden z arkuszy pokrywaly czarne od sadzy odciski palcow.
— Mam wrazenie, ze powinienem udzielic panu pochwaly, komendancie.
— Sir?
— Heroldowie z Krolewskiego Kolegium Heraldycznego, a przynajmniej tego, co zostalo z Krolewskiego Kolegium Heraldycznego, przyslali mi informacje o tym, jak meznie zachowal sie pan w nocy.
— Sir?
— Wypuscil pan z klatek te wszystkie heraldyczne bestie, podniosl alarm i tak dalej. Nazwali pana ostoja spokoju i sily. Jak rozumiem, wiekszosc tych zwierzat kwateruje obecnie u pana?
— Tak, sir. Nie chcialem, zeby cierpialy, sir. Mielismy kilka wolnych boksow, a Keith i Roderick dobrze sie czuja w sadzawce. Polubily Sybil.
Vetinari odchrzaknal. Przez chwile wpatrywal sie w sufit.
— Hm… pomagal pan przy pozarze.
— Tak, sir. To obywatelski obowiazek.
— Pozarze spowodowanym przewrocona swieca, jak rozumiem, byc moze podczas panskiej walki ze Smokiem Herbowym Krolewskim.
— Tak przypuszczam, sir.
— Podobnie jak heroldowie.
— Czy ktos powiedzial o tym Smokowi Herbowemu Krolewskiemu? — spytal niewinnie Vimes.
— Tak.
— Dobrze to zniosl, prawda?
— Bardzo krzyczal, Vimes. W sposob rozdzierajacy serce, jak mi powiedziano. Podobno tez z jakichs powodow wyglosil kilka grozb pod panskim adresem.
— Postaram sie umiescic go w moim mocno wypelnionym rozkladzie dnia.
— Bingly bongly biip!! — odezwal sie wesoly glosik.
Vimes trzepnal dlonia po kieszeni.
Vetinari zamilkl na chwile. Bebnil tylko palcami o blat.
— Wiele bylo tam pieknych starych manuskryptow, jak podejrzewam. Bezcennych, jak mi mowia.
— Tak jest, sir. Bezwartosciowych z cala pewnoscia.
— Czy to mozliwe, ze nie zrozumial pan tego, co wlasnie powiedzialem, komendancie?
— Niewykluczone, sir.
— Rodowody wielu znakomitych rodzin poszly z dymem. Oczywiscie, heroldowie zrobia, co tylko mozliwe, a same rody takze prowadza kroniki, ale szczerze mowiac, jak rozumiem, bedzie to juz tylko latanina i zgadywanie. Niezwykle krepujaca sprawa. Pan sie usmiecha, komendancie?
— To prawdopodobnie zludzenie w tym swietle, sir.
— Komendancie, zawsze uwazalem, ze ma pan wyraznie antyautorytarne sklonnosci.
— Sir?
— I wydaje sie, ze zdolal je pan zachowac, nawet kiedy sam pan znalazl sie w kregach elity.
— Sir?
— To juz praktycznie zen.
— Sir?
— Mam wrazenie, ze ledwie kilka dni zle sie czulem, a panu w tym czasie udalo sie zirytowac wszystkie wazniejsze osoby w miescie.
— Sir…
— To bylo „tak, sir” czy „nie, sir”, sir Samuelu?
— Po prostu „sir”, sir.
Vetinari spojrzal na inny dokument.
— Czy naprawde uderzyl pan przewodniczacego Gildii Skrytobojcow piescia?
— Tak, sir.
— Dlaczego?
— Nie mialem sztyletu, sir.
Vetinari odwrocil sie gwaltownie.
— Rada Kosciolow, Swiatyn, Swietych Gajow i Wielkich, Groznie Wygladajacych Glazow zada… no, kilku rzeczy, z ktorych pewne wymagaja dzikich koni. Na poczatek jednak chca, zebym pana zwolnil.
— Doprawdy, sir?
— Otrzymalem lacznie siedemnascie listow zadajacych panskiej odznaki. Niektorzy chcieli, zeby dolaczyc do niej pewne czesci panskiego ciala. Dlaczego musi pan wszystkich irytowac?
— Mysle, ze to wrodzony talent, sir.
— Ale co pan wlasciwie chcial osiagnac?
— No wiec, sir, skoro pan pyta, to odkrylismy, kto zamordowal ojca Tubelceka i pana Hopkinsona, i kto podawal panu trucizne, sir. — Vimes przerwal na chwile. — Dwa z trzech to niezly wynik, sir.
Vetinari znowu zajrzal do papierow.
— Wlasciciele zakladow, skrytobojcy, kaplani, rzeznicy… wydaje sie, ze doprowadzil pan do furii wiekszosc liczacych sie osob w tym miescie. — Westchnal. — Doprawdy, nie mam chyba wyboru. Od tego tygodnia podnosze panu pensje.
Vimes zamrugal.
— Sir?
— Nic przesadnego. Dziesiec dolarow miesiecznie. I spodziewam sie, ze na komendzie Strazy Miejskiej beda potrzebowali nowej tarczy do strzalek. Zwykle potrzebuja, jesli sobie dobrze przypominam.
— To Detrytus — odparl Vimes; jego mozg nie potrafil wymyslic niczego innego procz szczerego wyjasnienia. — Rozbija je.
— No tak. A skoro juz mowa o rozbijaniu, Vimes, zastanawiam sie, czy ten panski kryminologiczny geniusz moglby mi pomoc w rozwiazaniu pewnej zagadki, jaka odkrylismy dzis rano.
Patrycjusz wstal i ruszyl do schodow.
— Tak, sir? Co to takiego, sir? — Vimes podazyl za nim w dol.
— To w Sali Szczurow, Vimes.
— Rzeczywiscie, sir?
Vetinari pchnal podwojne drzwi.
—
— To jakis instrument muzyczny, prawda?
— Nie, komendancie. Slowo to oznacza: „Co to takiego jest na stole?” — rzucil ostrym tonem Vetinari.
Vimes sie rozejrzal. W sali nie bylo nikogo. Dlugi mahoniowy stol byl pusty.
Jesli nie liczyc topora. Tkwil wbity w drewno tak gleboko, ze niemal rozszczepil blat na calej dlugosci.
— To jest topor — stwierdzil Vimes.
— Niesamowite — rzekl Vetinari. — Przeciez mial pan ledwie moment, zeby to zbadac. Ale dlaczego tu jest?
— Trudno powiedziec, sir.
— Wedlug zeznan sluzacych, sir Samuelu, przyszedl pan do palacu o szostej rano…
— Zgadza sie, sir. Chcialem sprawdzic, czy ten dran siedzi bezpiecznie w celi, sir. No i czy wszystko jest w porzadku, oczywiscie.
— Nie wchodzil pan do tego pomieszczenia?
Nieruchomy wzrok Vimesa skierowany byl w horyzont.
— Dlaczego mialbym to robic, sir?
Patrycjusz tracil drzewce topora. Zawibrowalo delikatnie.
— O ile wiem, rada miejska spotkala sie dzis rano w tej sali. W kazdym razie przyszli tutaj rano. Poinformowano mnie, ze bardzo szybko opuscili pomieszczenie. I wygladali podobno na bardzo zdenerwowanych.
— Moze ktorys z nich to zrobil, sir?
— Naturalnie, istnieje taka mozliwosc — przyznal Vetinari. — Przypuszczam, ze nie zdola pan znalezc na