jak sny o nich. Przezroczyste niczym powietrze lub solidne jak skala. Tak mowi Sneebs.
— Sneebs? — powtorzyla Akwila. — Aha, ten malutki, ktory mowi tylko „sneebs”, ale w glowie slyszy sie prawdziwe slowa?
— Tak, to on. Jest tu od lat. Stad wiem, ze tutaj dzieje sie z czasem cos dziwnego. Sneebs kiedys trafil do swego swiata, ale tam juz wszystko sie zmienilo. Czul sie tak nieszczesliwy, ze znalazl inne drzwi i wrocil tu natychmiast.
— Wrocil tu? — powtorzyla zaskoczona Akwila.
— Mowi, ze lepiej nalezec, gdzie sie nie przynalezy, niz nie nalezec tam, gdzie sie kiedys przynalezalo, pamietajac, jak to bylo kiedys przynalezec. Chyba tak wlasnie powiedzial. I jeszcze dodal, ze tu nie jest najgorzej, jesli sie trzymac z daleka od Krolowej. I ze sporo sie mozna nauczyc.
Akwila spojrzala na zgarbionego Sneebsa, ktory wciaz przygladal sie rozbijaniu orzechow. On sie czegos uczyl? Raczej wygladal jak ktos, dla kogo strach stal sie chlebem powszednim.
— Nie wolno rozgniewac Krolowej — ciagnal Roland. — Widzialem, co sie dzialo z ludzmi, ktorym sie to przytrafilo. Wysylala na nich kobiety-trzmiele.
— Czy mowisz o tych wielkich kobietach z malenkimi skrzydelkami?
— Tak! Sa straszne. A jesli Krolowa naprawde sie na kogos wscieknie, po prostu patrzy… i wtedy nastepuje zmiana.
— W co?
— Roznie. Nie chcialbym ci tego rysowac. — Roland sie wzdrygnal. — A gdybym juz musial, potrzebowalbym duzo czerwonej i fioletowej kredki… A potem sa zostawiane dla senkow. — Potrzasnal glowa. — Pamietaj, ze tutaj sny sa realne. Bardzo realne. I kiedy jestes wewnatrz snu, to jakbys juz nie byla tutaj. Koszmary tez sa na prawde. Mozesz umrzec.
Ale teraz wcale nie czuje, ze to dzieje sie naprawde, pomyslala Akwila. Czuje sie, jakbym snila. I jakbym sie miala ze snu wlasnie obudzic.
— Zawsze musze pamietac, co dzieje sie naprawde, a co nie.
Spojrzala na swoja wyplowiala niebieska sukienke, niestarannie obrebiona, co bylo wynikiem wielu pruc i szyc, kiedy kolejne wlascicielki dorastaly. To bylo naprawde.
I ona byla naprawde. I ser. A gdzies niedaleko naprawde byl swiat o zielonej murawie pod blekitnym niebem.
Fik Mik Figle byly naprawde i kolejny raz zapragnela, zeby zjawily sie jak najszybciej. W sposobie, jak krzyczaly: „Na litosc!”, i atakowaly wszystko, co sie rusza, bylo cos bardzo uspokajajacego.
Prawdopodobnie Roland rowniez byl prawdziwy.
Wszystko poza tym bylo tak naprawde tylko snem o zlodziejskim swiecie, ktory zyl i zywil sie swiatem prawdziwym, gdzie czas stanal w miejscu i straszliwe rzeczy mogly sie wydarzyc w kazdej chwili. Nie chce juz nic wiecej na ten temat wiedziec, uznala. Chce tylko zabrac brata do domu, teraz, gdy jeszcze czuje gniew.
Poniewaz gdy gniew minie, przyjdzie czas na lek i wtedy bede naprawde przerazona.
Zbyt przerazona, by myslec. Tak przerazona jak Sneebs. Musze myslec…
— Pierwszy sen, w ktorym sie znalazlam, byl jakby moim snem — powiedziala. — Miewam sny, w ktorych sie budze, lecz nadal spie. Ale nigdy nie bylam w sali balowej…
— Och, ten byl moj — wtracil sie Roland. — Pamietam, kiedy bylem bardzo maly, obudzilem sie w nocy i zszedlem na dol do wielkiej sali, a tam tanczyli ludzie w maskach i bylo tak… jasno. — Posmutnial. — Wtedy jeszcze zyla moja mama.
— A ten z kolei jest z mojej ksiazki — stwierdzila Akwila. — Musiala zapozyczyc go ode mnie…
— Nie, ona go czesto uzywa — rzekl Roland. — Lubi go. Zbiera sny, gdzie sie da. Kolekcjonuje je.
Akwila podniosla sie i zlapala patelnie.
— Zamierzam sie zobaczyc z Krolowa.
— Nie rob tego! — zawolal Roland. — Poza Sneebsem jestes tutaj jedyna prawdziwa, a z niego kiepski kompan.
— Mam zamiar zabrac brata do domu — oswiadczyla spokojnie Akwila.
— W takim razie ja z toba nie ide. Nie zamierzam ogladac, w co cie zamieni.
Akwila wyszla spod liscia, ruszyla sciezka w gore wzgorza. Tu i tam pojawiali sie dziwacznie ubrani ludzie o zaskakujacych ksztaltach, przygladali sie jej, ale potem zachowywali sie, jakby dziewczynka po prostu sobie wedrowala i nie mialo to zadnego znaczenia.
Zerknela za siebie. W oddali ten, ktory rozprawial sie z orzechami, znalazl kolejny jeszcze wiekszy i wlasnie szykowal sie do uderzenia.
— Ja chce, chce, chce slodycze!
Akwila obrocila sie jak kogucik na dachu podczas tornado. Ruszyla biegiem sciezka, z opuszczona glowa, gotowa zaatakowac patelnia kazdego, kto stanie jej na drodze. Wypadla spomiedzy traw na polane otoczona kepami stokrotek. Rownie dobrze mogla to byc altana.
Nie probowala nawet sprawdzic.
Bywart siedzial na duzym plaskim kamieniu oblozony slodkosciami. Niektore byly wieksze od niego. Mniejsze lezaly w stosach, duze wygladaly jak klody. Mialy kazdy mozliwy kolor, jaki miewaja slodycze — od Nie- Do-Konca-Truskawkowo-Czerwony przez Sztucznie-Cytrynowo-Zolty, Dziwnie-Chemicznie-Pomaranczowy, Jakis- Rodzaj-Kwasno-Zielony do Kto-Widzial-Taki-Niebieski.
Lzy plynely mu po policzkach jak groch. A poniewaz splywaly na slodycze, wszystko juz bylo lepkie.
Bywart zawodzil. Jego usta byly wielkim czerwonym tunelem, z czyms galaretowatym o nazwie nikomu nieznanej, co przesuwalo sie do przodu i w tyl. Milkl tylko na chwile potrzebna, by nabrac powietrza.
Akwila natychmiast rozpoznala, w czym lezy problem. Widywala to juz wczesniej, na roznych przyjeciach urodzinowych. Jej brat cierpial na tragiczny brak slodyczy. Co prawda slodycze otaczaly go ze wszystkich stron. Ale w chwili kiedy decydowal sie na cos, juz zalowal, ze nie wybral czegos innego. I bylo tyle slodyczy, ktorych nie zdola zjesc nigdy. To go przerastalo. Jedynym rozwiazaniem bylo zalac sie lzami.
W domu radzono sobie w ten sposob, ze nakladano mu na glowe kubelek, az sie uspokoil, a w tym czasie wiekszosc slodyczy chowano. Pozostawiano taka ilosc, z ktora potrafil sobie poradzic.
Akwila wypuscila z rak patelnie i wziela go w ramiona.
— To ja, Akwila — szepnela. — Idziemy do domu.
Tutaj spotkam Krolowa, pomyslala.
Ale nie slyszala zadnego gniewnego okrzyku ani eksplozji magii… w ogole nic.
Tylko odlegle brzeczenie pszczol, szmer wiatru w trawie i czkanie Bywarta, ktory byl zbyt zaskoczony, by plakac.
Dostrzegla teraz, ze w dalszej czesci altany znajduje sie loze z lisci otoczone kwiatami. Ale nie bylo tam nikogo.
— Poniewaz jestem tuz za toba — uslyszala.
Odwrocila sie szybko.
Nikogo tam nie bylo.
— Wciaz za toba — powiedziala Krolowa. — To jest moj swiat, dziecko. Nigdy nie bedziesz tak szybka ani tak sprytna jak ja. Dla czego chcesz zabrac mojego chlopca?
— On nie jest twoj! On jest nasz! — odpowiedziala Akwila.
— Nigdy go nie kochalas. Twoje serce to kulka sniegu.
Akwila zmarszczyla czolo.
— Kochac? — powiedziala. — Co to ma do rzeczy? To moj brat. Moj!
— Oczywiscie, to charakterystyczne dla czarownic — odezwala sie Krolowa. — Egoizm. Moje, moje, moje. Czarownice dbaja tylko o swoje.
— Ukradlas go!
— Ukradlam? Czy to znaczy, ze uwazasz go za swoja wlasnosc?
Druga mysl podpowiedziala: Szuka twoich slabych punktow. Nie sluchaj jej.
— Och, wiec posiadasz umiejetnosc dopuszczania drugiej mysli — zauwazyla Krolowa. — Pewnie uwazasz, ze dzieki temu jestes prawdziwa czarownica?
— Dlaczego nie pozwolisz mi sie zobaczyc? — zapytala Akwila. — Boisz sie?
— Boje sie? Czegos takiego jak ty?