— Nie mnie, sir. Innym ludziom. Widza miecz i mnie nie atakuja — tlumaczyl cierpliwie wampir.
— No tak, moj chlopcze, ale gdyby sprobowali, nie umialbys nim walczyc.
— Nie, sir. Prawdopodobnie skonczyloby sie na urwaniu im glow. Tak wlasnie rozumiem ochrone, sir. Ich, nie moja. Chociaz Liga Wstrzemiezliwosci urzadzilaby mi prawdziwe pieklo, gdybym cos takiego zrobil.
Sierzant przygladal mu sie przez chwile.
— Dobrze pomyslane — wymamrotal.
Cos stuknelo za nimi i przewrocil sie stolik. Troll Karborund usiadl, jeknal i zwalil sie z powrotem. Przy drugiej probie udalo mu sie zachowac pozycje pionowa. Oburacz chwycil sie za glowe.
Kaprala Strappiego, ktory zdazyl wstac, wlasna wscieklosc uczynila nieustraszonym. Ruszyl do trolla wyniosle, choc z wielka szybkoscia, i stanal przed nim, wibrujac ze zlosci. Krew wciaz sciekala mu z nosa lepkimi pasemkami.
— Ty petaku! — wrzasnal. — Ty…
Karborund wyciagnal reke i ostroznie — choc bez widocznego wysilku — podniosl kaprala za glowe. Przysunal go do jednego zaskorupialego oka, obrocil w jedna i w druga strone.
— Jestem w wojsku? — zahuczal. — Koprolitowo…
— To atak na ftarfego ftofiem — rozlegl sie stlumiony glos kaprala.
— Postaw kaprala Strappiego, prosze — odezwal sie sierzant Jackrum.
Troll steknal i opuscil Strappiego na podloge.
— Przepraszam — powiedzial. — Myslalem, ze to krasnolud.
— Zadab, zeby aresztowac fego fypa… — zaczal Strappi.
— Nie, kapralu, wcale nie — uspokoil go Jackrum. — To nie jest wlasciwy moment. Wstawaj, Karborund, i do szeregu. Slowo honoru, sprobuj jeszcze raz tej sztuczki, a beda klopoty. Zrozumiano?
— Tak, sierzancie — burknal troll i wstal, podpierajac sie dlonmi.
— No i dobrze. — Sierzant cofnal sie. — Otoz dzisiaj, moi szczesliwi chlopcy, nauczycie sie czegos, co nazywamy marszem…
Opuscili Plun, wchodzac w deszcz i wiatr. Godzine po tym, jak znikneli za zakretem doliny, szopa, w ktorej spali, w tajemniczy sposob splonela.
Znane byly lepsze proby marszu, i to dokonywane przez pingwiny. Sierzant Jackrum jechal z tylu na wozku i wykrzykiwal instrukcje, a rekruci maszerowali, jakby nigdy w zyciu nie musieli sie przedostac z jednego miejsca do drugiego. Sierzant krzykiem sklonil ich do rezygnacji z rozkolysanego kroku, potem zatrzymal wozek i dla niektorych wyglosil zaimprowizowany wyklad o koncepcjach „prawej” i „lewej”. I tak, stopniowo, zeszli z gor.
Polly z mieszanymi uczuciami wspominala te pierwsze dni. Caly czas maszerowali, ale byla przyzwyczajona do dlugich spacerow i miala porzadne buty. Spodnie przestaly obcierac. Mgliste slonce zadalo sobie trud swiecenia. Nie marzli. Byloby wspaniale, gdyby nie kapral.
Zastanawiala sie, w jaki sposob Strappi — ktorego nos mial teraz kolor sliwki — zamierza sobie radzic z sytuacja. Okazalo sie, ze zamierza rozwiazac ten problem, udajac, ze w ogole nic sie nie zdarzylo. A takze omijajac Polly z daleka.
Innych za to nie oszczedzal, choc byl wybredny. Maladicta zostawial w spokoju, podobnie jak Karborunda — cokolwiek by powiedziec o Strappim, z pewnoscia nie byl samobojca. Igor go zdumiewal. Niski czlowieczek wykonywal kazda bezsensowna prace, jaka kapral dla niego wymyslil — a wykonywal ja kompetentnie i szybko, zachowujac sie przy tym jak ktos zadowolony, ze moze sie przydac. Kapral wydawal sie calkiem tego nie pojmowac.
Czepial sie za to innych, zwykle bez zadnego powodu. Przemawial do nich, az popelnili jakas trywialna pomylke, a wtedy im wymyslal. Jego ulubionym celem stal sie szeregowy Goom, lepiej znany jako Lazer. Lazer byl chudy jak patyk i nerwowy, mial wylupiaste oczy, a przed posilkami glosno dziekowal ksieznej za laski. Pod koniec pierwszego dnia Strappi samym wrzaskiem potrafil sklonic go do wymiotow… a potem sie smial.
Tylko ze — jak zauwazyla Polly — nigdy nie smial sie naprawde. Slyszeli tylko chrapliwe bulgotanie sliny w gardle, odglos zblizony do „ghnssssh”.
Obecnosc tego czlowieka potrafila zepsuc kazdy moment. Jackrum rzadko sie wtracal. Czesto jednak obserwowal Strappiego, a raz, kiedy Polly pochwycila jego wzrok, mrugnal porozumiewawczo.
Pierwszego wieczoru Strappi wykrzyczal z wozka namiot, wykrzyczal jego stawianie, a po kolacji zlozonej z czerstwego chleba i kielbasy wezwal ich krzykiem przed tablice, by tam na nich pokrzyczec. Na tablicy wypisal „O CO WALCZYMY”, a z boku dolozyl 1, 2 i 3.
— Uwazac teraz! — powiedzial i stuknal tablice kijkiem. — Niektorzy uwazaja, ze powinniscie, chlopcy, wiedziec, czemu prowadzimy te wojne. Jasne? No to do roboty. Punkt pierwszy. Pamietacie miasto Lipz? W zeszlym roku zostalo brutalnie zaatakowane przez zlobenskie wojska. Ich zolnierze…
— Przepraszam, ale wydawalo mi sie, ze to my zaatakowalismy Lipz — wtracil Kukula. — Prawda, kapralu? W zeszlym roku mowili…
— Probujecie byc sprytni, szeregowy Manickle? — zapytal Strappi, wymieniajac najciezsze przewinienie ze swojej listy.
— Chcialem tylko wiedziec, kapralu — wyjasnil Kukula.
Byl krepy, prawie pulchny. Nalezal do takich osob, ktore krzataja sie i probuja byc pomocne w nieco irytujacy sposob, wyreczajac innych w drobnych pracach, ktore tamci spokojnie mogliby wykonac sami. Bylo w nim cos dziwnego, choc trzeba pamietac, ze siedzial w tej chwili obok Lazera, ktory mial w sobie dosc dziwacznosci dla wszystkich, co prawdopodobnie jest zarazliwe…
…i zwrocil na siebie uwage kaprala. Czepianie sie Kukuly nie bylo zabawne, ale Lazer — tak, Lazer zawsze wart byl wrzasku.
— Sluchacie mnie, szeregowy Goom?!
Lazer, ktory siedzial nieruchomo i z zamknietymi oczami wznosil twarz ku gorze, ocknal sie nagle.
— Eee, kapralu… — wydukal, gdy Strappi przed nim stanal.
— Pytam, czy sluchacie, Goom!
— Tak, kapralu!
— Doprawdy? A co takiego uslyszeliscie, jesli wolno spytac? — zapytal Strappi glosem lepkim jak miod z kwasem.
— Nic, kapralu. Ona nic nie mowi.
Strappi z rozkosza nabral tchu.
— Jestes bezuzyteczna, bezwartosciowa kupa…
Zabrzmial pewien dzwiek. Byl cichy, nieokreslony, jeden z tych, jakie slyszy sie codziennie; dzwiek, ktory wykonywal swoje zadanie, ale nigdy nie oczekiwal, ze bedzie — na przyklad — pogwizdywany jako fragment interesujacej sonaty. Byl to odglos kamienia sunacego po metalu.
Po drugiej stronie ogniska Jackrum opuscil swoj kord. W drugim reku trzymal oselke.
Spojrzal na wpatrzony w siebie oddzial.
— Co…? Ach. Musze dbac o ostrze — wyjasnil z niewinna mina. — Przepraszam, kapralu, ze przerwalem wam wywod. Kontynuujcie.
Prymitywny, zwierzecy instynkt przetrwania przyszedl z pomoca kapralowi, ktory zostawil Lazera i wrocil do Kukuly.
— Owszem, my tez zaatakowalismy Lipz…
— Zanim to zrobili Zlobency? — zainteresowal sie Maladict.
— Sluchacie czy nie? Meznie zaatakowalismy Lipz, by odzyskac ten fragment terytorium Borogravii. A potem te zdradzieckie brukwiojady ukradly nam miasto z powrotem…
Polly odwrocila sie nieco, rozczarowana, ze zniknela bezposrednia perspektywa zobaczenia Strappiego z odrabana glowa. Wiedziala, co sie dzialo w Lipzu. Polowa weteranow, ktorzy przychodzili napic sie z jej ojcem, atakowala to miasto. Ale nikt od nich nie wymagal, zeby chcieli… Po prostu ktos krzyknal: „Do ataku!”.
Klopoty braly sie z rzeki Kneck. Wila sie po szerokiej, zyznej rowninie niczym rzucony na ziemie kawalek sznurka. Ale niekiedy gwaltowny przybor czy nawet przewrocone drzewo sprawialy, ze rzeka strzelala jak bat, przerzucajac swe rozlegle skrety o cale mile od oryginalnego koryta. A stanowila granice miedzypanstwowa.
Polly powrocila do rzeczywistosci akurat na czas, by uslyszec:
— …ale tym razem wszyscy stoja po stronie tych drani! A wiecie dlaczego? Z powodu Ankh-Morpork!