— Musimy trwac w nadziei, ze ci, ktorzy maja nad nami wladze, podejmuja wlasciwe decyzje — wymamrotal Bluza. — Ale mam do was pelne zaufanie i jestem przekonany, ze mnie nie zawiedziecie. Niech zyje ksiezna! Prowadzcie dalej, sierzancie.
— Piersi i Tylki! Kolumna… marsz!
I tak ruszyli w mrok i na wojne.
Porzadek marszu nie roznil sie od wczorajszego, z Maladictem na czele. Chmury zatrzymywaly nieco ciepla, a ich warstwa byla dostatecznie cienka, by tu i tam sugerowac blask ksiezyca. Las noca nie sprawial Polly problemow, zreszta nie byl to prawdziwy dziki las. A prawde mowiac to, co teraz robili, nie bylo tez prawdziwym marszem. Przypominalo raczej przyspieszone skradanie sie, pojedynczo i dwojkami.
Niosla dwie ze zdobytych kawaleryjskich kusz, wetknietych teraz nieporecznie miedzy troki jej plecaka. To byly paskudne konstrukcje, jakby skrzyzowanie malej kuszy i zegara. Mechanizmy ukryte w grubym lozysku powodowaly, ze choc sam luk mial zaledwie szesc cali, mozna bylo — jesli czlowiek naparl calym ciezarem — naciagnac go, magazynujac tyle energii, ze wystrzelony grozny stalowy belt przebijal calowej grubosci deske. Zrobione byly z blekitnego metalu, smukle i grozne. Ale jest takie stare wojskowe powiedzenie: lepiej zebym ja strzelal z tego do ciebie niz ty do mnie, draniu!
Polly przesuwala sie wolno wzdluz kolumny, az maszerowala obok Igora. Skinal jej glowa w polmroku, a potem znow zaczal patrzec pod nogi. Powinien, gdyz jego plecak byl dwa razy wiekszy od innych. Nikt nie mial ochoty pytac, co tam niesie; czasami zdawalo sie, ze z wnetrza slychac chlupanie jakichs plynow.
Igory przechodzily niekiedy przez Munz, choc formalnie byly Obrzydliwoscia w oczach Nuggana. Polly wydawalo sie, ze uzycie kawalkow kogos, kto nie zyje, by pomoc zachowac zycie trzem czy czterem innym osobom, to calkiem dobry pomysl. Ale ojciec Jupe z ambony przekonywal, ze Nuggan nie chce, by ludzie po prostu zyli, ale by zyli wlasciwie. Wsrod wiernych rozlegal sie wtedy pomruk aprobaty, choc Polly dobrze wiedziala, ze siedzi tam kilka osob majacych reke czy noge troche mniej opalona albo bardziej owlosiona niz druga. Wszedzie w gorach zyli drwale. Wypadki zdarzaly sie czesto — nagle wypadki. A ze jednorekiemu drwalowi nielatwo znalezc prace, ludzie szukali Igora, by zrobil to, czego nie potrafi dokonac zadna modlitwa.
Igory mialy swoje powiedzenie: Jak sobie poscielesz, tak sie wyspisz. Nie trzeba bylo sie im odwdzieczac. Trzeba bylo sie raczej dowdzieczac, a to troche niepokoilo. Kiedy czlowiek umieral, w tajemniczy sposob zjawial sie na progu jakis Igor i prosil, by pozwolono mu zabrac wszystkie czesci, ktore sa pilnie potrzebne innym osobom z jego „malej lifty”. Bez protestow czekal, az odejdzie kaplan, i mowiono, ze kiedy juz przyszla pora, dzialal szybko i sprawnie. Zdarzalo sie jednak czesto, ze kiedy sie zjawial, potencjalny dawca wpadal w panike i zwracal sie do Nuggana, ktory lubil swoich wiernych w calosci. W takich przypadkach Igor odchodzil. Spokojnie i grzecznie. I nigdy juz nie wracal. Nie wracal do calej wioski czy osady drwali. On ani inne Igory. Jak sobie poscielesz, tak sie wyspisz — a czasem sie budzisz.
O ile Polly rozumiala, Igory wierzyly, ze cialo jest jedynie bardziej skomplikowanym rodzajem ubrania. Co dziwne, nugganici tez tak uwazali.
— Ciesze sie, ze tez sie zaciagnales — powiedziala Polly, maszerujac obok.
— Jafne, Ozz.
— Moge cie o cos spytac, Igorze?
— Jafne, Ozz.
— Jak sie nazywaja zenskie Igory, Igorze?
Igor potknal sie, ale szedl dalej. Milczal przez chwile.
— No dobrze, co zrobilem nie tak?
— Czasem zapominasz seplenic. Ale przede wszystkim… to tylko wrazenie. Jakies drobiazgi w sposobie poruszania, moze…
— Flowo, ktorego fukaf, to „Igorina” — wyjasnila Igorina. — Nie seplenimy tak bardzo jak chlopcy.
Szly dalej w milczeniu. Po chwili odezwala sie Polly:
— Myslalam, ze sciecie wlosow jest dostatecznie okropne…
— Chodzi ci o szwy? Moge je wyjac w piec minut. Fa tylko na pokaz.
Polly zawahala sie. Ale przeciez Igory musza byc godne zaufania, prawda?
— Nie scinalas wlosow?
— Prawde mowiac, to je ufunelam.
— Wlozylam swoje do plecaka. — Polly starala sie nie patrzec na szwy wokol glowy Igoriny.
— Ja tez — zapewnila Igorina. — W sloju. Ciagle rofly. Polly przelknela sline. By omawiac z Igorem kwestie natury osobistej, niezbedny byl brak wyobrazni plastycznej.
— Moje ukradli w koszarach. Jestem pewna, ze to byl Strappi.
— Qj!
— Nienawidze mysli o nim z moimi wlosami.
— Dlaczego je zabralas?
To bylo istotne pytanie. Zaplanowala wszystko — a dobrze sobie radzila z planowaniem. Nabrala wszystkich. Byla spokojna, rozsadna. Scinajac wlosy, poczula tylko niewielka przykrosc.
I zabrala je ze soba. Po co? Mogla zwyczajnie wyrzucic. Przeciez to zadna magia. Zwykle wlosy. Mogla je wyrzucic, tak po prostu. Latwe. Ale… ale… a prawda, pokojowki moglyby je znalezc. O to chodzilo. Musiala szybko wyniesc je z domu. Slusznie. A potem moglaby je zakopac, kiedy bylaby juz bardzo, bardzo daleko. Slusznie.
Ale nie zakopala.
Byla bardzo zajeta. No wlasnie, odezwal sie cichy glosik, wewnetrzny i zdradziecki: Bylas bardzo zajeta oszukiwaniem wszystkich. Oprocz siebie.
— Ale co moze zrobic Strappi? — zdziwila sie Igorina. — Dostanie baty od Jackruma, niech tylko mu wpadnie w lapy. To dezerter i w dodatku zlodziej.
— Tak, ale moze komus powiedziec.
— Wtedy ty powiesz, ze to kofmyk wlofow ukochanej, ktora zostawiles. Wielu zolnierzy nosi medaliony czy cos podobnego. No wiesz, „kosmyk jej wlosow jak zlote klofy”, jak mowi piofenka.
— To byly wszystkie moje wlosy! W medalionie? Nie zmiescilyby sie w twoim czako.
— Ach… — westchnela Igorina. — Mozesz powiedziec, ze bardzo ja kochales.
Wbrew wszystkiemu Polly zaczela sie smiac. Nie mogla sie opanowac. Przygryzla rekaw i probowala maszerowac dalej. Ramiona jej drzaly.
Cos jakby nieduze drzewo szturchnelo ja w plecy.
— Wy dwa lepiej nie halasujcie — zahuczala Nefryt.
— Przepraszam — szepnela Polly. — Przepraszam.
Igorina zaczela nucic.
Polly znala te piosenke, ale powiedziala sobie: nie bede jej spiewac. Przeciez ja naprawde chcialam zostawic dziewczyne, ale okazuje sie, ze zabralam ja ze soba…
W tej wlasnie chwili wynurzyli sie spomiedzy drzew i zobaczyli czerwona lune.
Caly oddzial przystanal na skraju lasu i patrzyl. Luna przeslaniala spora czesc horyzontu; miejscami rozjasniala sie i ciemniala.
— Czy to pieklo? — spytala Lazer.
— Nie, ale ja w nie zmienili, niestety — odparl porucznik. — To dolina Kneck.
— Ona plonie, sir? — zapytala Polly.
— Boze uchowaj, to tylko blask ognisk odbity od warstwy chmur — wyjasnil sierzant Jackrum. — Pole bitwy zawsze noca groznie wyglada. Nie przejmujcie sie, chlopaki.
— Co oni pieka na tych ogniskach? Slonie? — zdziwil sie Maladict.
— A co to takiego? — dodala Polly, wskazujac pobliskie wzgorze, jeszcze ciemniejsze od nocy. Na czubku bardzo szybko zapalalo sie i gaslo male swiatelko.