wychodza na durniow. Jesli teraz pojdziecie ze mna, postaram sie, zebyscie przynajmniej jutro nie spali w lancuchach. To moja najlepsza oferta. — Wypil lyk herbaty i dodal: — Lepsza, niz otrzymala wieksza czesc dziesiatego, powaznie. Slyszalem, ze wasz regiment zostal kompletnie rozbity.

Polly nie zmienila wyrazu twarzy, ale czula, jak za stanowcza mina zwija sie w malenka kulke. Patrz mu w oczy, patrz w oczy… Klamca. Klamca!

— Rozbity? — powtorzyl Bluza.

Towering rzucil kubek. Lewa reka wyrwal Lazer kusze, prawa zlapal szable Igoriny i opuscil wygiete ostrze na sznur wiazacy mu nogi. Wszystko zdarzylo sie predko, zanim ktokolwiek zorientowal sie w zmianie sytuacji. A potem sierzant poderwal sie, uderzyl Bluze w twarz i zlapal za gardlo, oslaniajac sie nim jak tarcza.

— I miales racje, maly — zwrocil sie do Polly ponad ramieniem porucznika. — Naprawde pech, ze nie ty jestes oficerem, nie?

Reszta rozlanej herbaty wsiakla w ziemie. Polly wolno siegnela po kusze.

— Nie probuj. Jeden krok, jeden ruch ktoregos z was, a go potne — ostrzegl Towering. — Mozecie mi wierzyc, to nie bedzie pierwszy oficer, ktorego zabilem…

— Roznica miedzy nimi a mna polega na tym, ze mnie nie zalezy…

Piec glow odwrocilo sie jednoczesnie. To byl Jackrum, oswietlony slabo przez dalekie ognisko. Trzymal luk jenca, napiety mocno i wymierzony prosto w niego, z calkowitym lekcewazeniem faktu, ze na drodze strzaly znalazla sie glowa porucznika. Bluza zamknal oczy.

— Zastrzelisz wlasnego oficera? — spytal Towering.

— Jasne. I to tez nie bedzie moj pierwszy — zapewnil Jackrum. — Nigdzie stad nie pojdziesz, przyjacielu, jedynie w dol. Latwo czy trudno… nie obchodzi mnie.

Luk zatrzeszczal.

— Blefujesz…

— Slowo honoru daje, nie jestem z tych blefujacych. A przy okazji, chyba nie bylem przedstawiony. Nazywam sie Jackrum.

Zdawalo sie, ze Towering zmalal, jakby kazda jego komorka bardzo cichutko powiedziala do siebie: „o rany…”. Oklapl, a Bluza przygarbil sie troche.

— Czy moge…

— Za pozno — stwierdzil Jackrum.

Polly nigdy nie miala zapomniec odglosu, jaki wydaje strzala. Zapadla cisza, a potem gluche uderzenie, gdy cialo Toweringa stracilo w koncu rownowage i upadlo. Jackrum spokojnie odlozyl luk.

— Przekonal sie, z kim zaczal — stwierdzil, jakby nic specjalnego sie nie wydarzylo. — Wlasciwie szkoda. Wydawal sie dosc porzadny. Zostala jeszcze salupa, Perks?

Porucznik Bluza bardzo powoli uniosl dlon do ucha, przedziurawionego strzala w jej drodze do celu. A potem z dziwna obojetnoscia spojrzal na pokrwawione palce.

— Och, przepraszam za to, sir — rzekl serdecznym tonem Jackrum. — Dostrzeglem tylko te jedna mozliwosc, wiec pomyslalem: to w koncu miekki kawalek. Prosze sobie wpiac zloty kolczyk, sir, a bedzie szczyt mody. No, powiedzmy: duzy zloty kolczyk.

Spojrzal na reszte oddzialu.

— I nie wierzcie w te bzdury o Piersiach i Tylkach — dodal. — To zwykle klamstwa. Lubie, kiedy cos sie dzieje. No wiec teraz zrobimy tak… Czy ktos moze mi powiedziec, co teraz zrobimy?

— Eee… Pogrzebiemy cialo? — zgadywala Igorina.

— Owszem. Ale sprawdz jego buty. Ma male stopy, a Zlobency dostaja o wiele lepsze buty niz my.

— Ukradlby pan buty zabitego, sierzancie? — zdumiala sie wciaz zaszokowana Lazer.

— Latwiej niz sciagnac je zywemu! — Jackrum zlagodnial troche, widzac jej mine. — To jest wojna, chlopcy, rozumiecie? On byl zolnierzem, tamci byli zolnierzami, wy jestescie zolnierzami… mniej wiecej. Zaden zolnierz nie pozwoli, zeby zmarnowalo sie zarcie albo porzadne buty. Ale pochowac trzeba ich przyzwoicie i zmowic takie modlitwy, jakie kto pamieta. I miec nadzieje, ze trafia tam, gdzie sie nie walczy. — Wzniosl glos do zwyklego krzyku. — Perks, zbierz wszystkich! Igor, zasyp ogien, postaraj sie, zeby wygladal, jakby nas tu wcale nie bylo! Wyruszamy za rowne dziesiec minut! Zrobimy pare mil, zanim bedzie widno! Dobrze, poruczniku?

Bluza wciaz byl oszolomiony. Zdawalo sie, ze dopiero teraz sie budzi.

— Co? Ach… tak. Slusznie. Bardzo slusznie. Tak. Zajmijcie sie tym, sierzancie.

Ogien oswietlil tryumfujaca mine Jackruma. W czerwonym blasku male ciemne oczka byly jak otwory w przestrzeni, wyszczerzone usta niczym brama piekiel, a wielkie cielsko przypominalo potwora z Otchlani.

On na to pozwolil, myslala Polly. Wykonywal rozkazy. W niczym sie nie sprzeciwial. Ale mogl przyslac do pomocy Maladicta i Nefryt zamiast Lazer i Igoriny, ktore nie radza sobie z bronia. Odeslal pozostalych. Mial przygotowany luk. Przeprowadzil te gre z nami jako pionkami i wygral…

„Stary zolnierz, jesli kiedys zaciagnie sie znow, diabel bedzie sierzantem mu!” — spiewal jej ojciec z przyjaciolmi, kiedy szron osiadal na szybach.

W blasku ognia usmiech sierzanta Jackruma byl krwawym polksiezycem, a jego kurtka miala kolor nieba nad polem bitwy.

— Jestescie moimi malymi chlopaczkami! — ryknal. — I ja o was zadbam!

Pokonali jeszcze szesc mil, zanim Jackrum zarzadzil postoj. Teren zmienial sie wyraznie, widzieli wiecej kamieni i mniej drzew. Dolina Kneck byla zyzna i plodna, a ta zyznosc stad wlasnie do niej splywala. Szli przez region wawozow i suchych zarosli, i nielicznych osad, ktorych mieszkancy usilowali wyzyc z nedznej ziemi. W tym terenie latwo bylo sie ukryc — i trafili w miejsce, gdzie juz ktos sie ukrywal. Byl to parow wyzlobiony przez strumien, ale pod koniec lata strumien zmienil sie w struzke wody miedzy skalami. Jackrum znalazl chyba to miejsce po zapachu, bo ze szlaku nie dalo sie go zauwazyc.

Popioly ogniska byly jeszcze cieple. Sierzant zbadal je, a potem wstal niezgrabnie.

— Jakies chlopaki, podobne do naszych przyjaciol z zeszlej nocy — stwierdzil.

— A nie mogl to byc zwykly mysliwy, sierzancie? — spytal Maladict.

— Mogl byc, kapralu, ale nie byl. Przyprowadzilem was tu, bo wyglada to na slepy parow, jest woda, dobre punkty obserwacyjne tam i tam, przyzwoita przewieszka, zeby oslaniac nas przed deszczem. I trudno byloby komus sie do nas podkrasc. Krotko mowiac, wojskowe miejsce. I wczoraj w nocy ktos myslal tak samo jak ja. No wiec kiedy oni wszedzie nas szukaja, my posiedzimy cichutko w miejscu, gdzie juz sprawdzali. Poslijcie dwoch chlopakow na warte, ale juz.

Polly wylosowala pierwsza zmiane na szczycie malego urwiska nad parowem. Rzeczywiscie, dobre miejsce, trudno zaprzeczyc. Daloby sie tu ukryc caly regiment, no i nikt nie mogl sie zblizyc niezauwazony. A ze pelnila sluzbe jak porzadny zolnierz, to zanim zejdzie z warty, Bluza pewnie znajdzie kogos innego, kto go ogoli. Przez szczeline w koronach drzew pod soba widziala cos w rodzaju drogi biegnacej przez las. Uwazala na nia.

W koncu zwolnila ja Stukacz, ktora przyniosla kubek zupy. Po drugiej stronie parowu Loft zastapila na stanowisku Lazer.

— Skad pochodzisz, Ozz? — spytala Stukacz, kiedy Polly pochlaniala zupe.

Przeciez nie moglo to w niczym zaszkodzic…

— Z Munzu.

— Naprawde? Ktos mowil, ze pracowalas w barze. Jak sie nazywala gospoda?

Ach… czyli jednak zaszkodzilo. Ale teraz nie mogla raczej klamac.

— Pod Ksiezna.

— Ta wielka? Bardzo elegancka. Dobrze cie traktowali?

— Co? Och… tak. Tak. Calkiem dobrze.

— Bili cie czasem?

— Mnie? Nie, nigdy — zapewnila Polly. Nie wiedziala, do czego zmierzaja te pytania.

— Pracowalas ciezko?

Polly musiala sie zastanowic. Prawde mowiac, pracowala ciezej niz obie pokojowki, ktore mialy jedno wolne popoludnie w tygodniu.

— Zwykle pierwsza wstawalam i ostatnia sie kladlam do lozka, jesli o to ci chodzi — wyjasnila. I zeby zmienic temat, dodala szybko: — A ty? Znasz Munz?

— Obie tam mieszkalysmy. Ja i Tilda… to znaczy Loft.

Вы читаете Potworny regiment
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату