— Owszem — przyznala obojetnie Agnes.
Nie, przekazanie swojej jazni dziecku mialo w sobie pewna slusznosc, sugestie folkloru, posmak romantyzmu, wlasnie dlatego niania i Magrat pewnie w to uwierzyly — i dlatego tez babcia Weatherwax by tego nie zrobila. Babcia nie miala w duszy ani odrobiny romantyzmu, uznala Agnes. Za to doskonale wiedziala, jak manipulowac romantyzmem w duszach innych.
A zatem… gdzie jeszcze? Cos sie wydarzylo. Dla bezpieczenstwa przeniosla esencje siebie w inne miejsce i niezaleznie od tego, co mowila hrabiemu, nie mogla jej przerzucic zbyt daleko. To musialo byc cos zywego, a gdyby celem byl czlowiek, nawet by o tym nie wiedzial…
— Gdybym tylko zastosowal odpowiedni egzorcyzm… — wymamrotal Oats.
— Pewnie i tak by nie podzialal — odparla Agnes. — Nie wydaje mi sie, zeby to byly bardzo religijne wampiry.
— Chyba tylko raz w zyciu kaplan zyskuje taka szanse.
— Byles pewnie niewlasciwa osoba. Gdyby pamflet byl odpowiednia bronia, by ich przerazic, nadawalbys sie do tego zadania najlepiej. — Przygladala sie Oatsowi. Perdita rowniez.
— Brat Melchio bardzo sie zirytuje, kiedy o tym uslyszy — mruczal, wstajac na nogi. — No, spojrz tylko na mnie, caly jestem ublocony… Czemu tak na mnie patrzysz?
— Cos mi przyszlo do glowy. Wampiry nadal nie potrafia wplywac na twoj umysl?
— O co ci chodzi?
— Nie maja do ciebie dostepu? Nie wiedza, co myslisz?
— Ha! Zwykle nawet ja sam nie wiem, co mysle — westchnal zalosnie.
— Naprawde? — upewnila sie Agnes.
— On mial racje — mruczal Oats. — Wszystkich zawiodlem. Powinienem zostac w college’u i przyjac te prace w tlumaczeniach.
Nie bylo zadnych blyskawic ani grzmotow. Tylko deszcz padal gesty, rowny, posepny.
— Ale jestem gotow, by sprobowac jeszcze raz — oswiadczyl Oats.
— Dlaczego?
— Czyz Kazrin nie powrocil po trzykroc do doliny Mahagu i nie wyrwal pucharu Hireada z rak zolnierzy Oolitow, kiedy spali?
— Tak zrobil?
— Tak, ja… jestem tego pewny. I czy nie powiedzial Om do proroka Bruthy: „Bede przy tobie w miejscach ciemnych”?
— Sadze, ze tak powiedzial.
— Tak, tak powiedzial. Musial tak powiedziec.
— I z tego powodu chcesz tam wrocic? — spytala Agnes.
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo jesli nie wroce, to jaki jest ze mnie pozytek? Do czego w ogole moge sie przydac?
— Nie wydaje mi sie, zebysmy przezyli druga probe — stwierdzila Agnes. — Tym razem pozwolili nam odejsc, bo to bylo najbardziej okrutne. A niech to! Musze teraz wymyslic, co robic dalej, a to nie powinnam byc ja. Na bogow, przeciez jestem dziewica! — Zauwazyla jego mine i dodala z powodow, ktore w tej chwili trudno by jej bylo wytlumaczyc: — To techniczne okreslenie najmlodszej czlonkini tercetu czarownic. Nie powinnam podejmowac decyzji. Tak, wiem, lepsze to niz parzenie herbaty!
— Eee… nic nie mowilem o herbacie.
— Nie, przepraszam, to ktos inny. Czego ona ode mnie oczekuje?
Zgrzytnely zawiasy i otworzyly sie drzwi holu. Zajasnialy swiatla, cienie zatanczyly we wzbijanej deszczem mgle, cos plusnelo i drzwi znowu sie zamknely. Z wnetrza uslyszeli jeszcze smiech.
Agnes podbiegla do stop schodow. Kaplan czlapal wolno za nia.
Po tej stronie dziedzinca powstala juz rozlegla, blotnista kaluza. Lezala w niej babcia Weatherwax w podartej sukni; kosmyki wlosow wysuwaly sie spod ciasnego koka.
Miala krew na szyi.
— Nie zamkneli jej nawet w celi ani nic — wsciekala sie Agnes. — Po prostu wyrzucili ja jak… jak obgryziona kosc!
— Uwazaja pewnie, ze i tak jest juz uwieziona, nieszczesna duszyczka — westchnal Oats. — Chodz, przynajmniej ja czyms okryjemy.
— Och… No tak, oczywiscie…
Agnes chwycila nogi babci i zdumiala sie, ze ktos tak chudy jest taki ciezki.
— Moze u kogos z wioski? — zaproponowal Oats, uginajac sie pod ciezarem.
— To nie jest dobry pomysl.
— Ale przeciez z pewnoscia…
— Co im powiesz? „To jest babcia, mozemy ja tu zostawic? Aha, tylko kiedy sie zbudzi, bedzie wampirem”.
— No nie wiem…
— I tak nikt sie nie cieszy na jej widok, chyba ze jest chory.
Agnes rozejrzala sie w deszczu.
— Chodzmy, przeniesiemy ja za stajnie i ptaszarnie, sa tam rozne szopy i takie tam…
Krol Verence otworzyl oczy. Woda sciekala po oknach jego sypialni. Ciemnosc rozjasnial jedynie slaby blask wpadajacy przez szczeline pod drzwiami. Verence slabo rozroznial sylwetki dwoch straznikow drzemiacych na stanowiskach.
Brzeknela szyba. Jeden z Uberwaldczykow wstal, otworzyl okno, wyjrzal w deszczowa noc, nie zauwazyl niczego interesujacego i poczlapal z powrotem.
Wszystko wydawalo sie bardzo… przyjemne. Verence mial uczucie, ze lezy w cieplej kapieli, jest mu wygodnie i milo. Troski tego swiata byly teraz sprawa kogos innego. Kolysal sie jak szczesliwe drewienko na fali cieplego morza zycia.
Slyszal bardzo ciche glosiki dochodzace gdzies spod poduszki.
— Rycht, zyzlos te grubeszychy?
— Co je, wis ich won!
— Hiup?
— No to byzie na tetra… jin, tan, TETRA!
— Hop, hop!
Cos zaszelescilo. Krzeslo jednego ze straznikow poderwalo sie nad podloge i pomknelo do okna.
— Hiup!
Krzeslo i czlowiek z trzaskiem wylecieli przez szybe.
Drugi straznik poderwal sie na nogi, ale cos nagle wyroslo przed nim w powietrzu. Dla Verence’a, alumna Gildii Blaznow, wygladalo to jak bardzo wysoka ludzka piramida zbudowana z bardzo malych akrobatow.
— Hop! Hop!
— Hiup!
— Hop!
Zrownala sie z twarza straznika.
— Co slipis, chopku?! — wrzasnela mala figurka na szczycie. — To se ciut posmakuj!
I skoczyla straznikowi miedzy oczy. Cos trzasnelo cicho i straznik runal na plecy.
— Hop! Hop!
— Hiup!
Zywa piramida rozplynela sie do poziomu podlogi. Verence uslyszal tupot malych stop i nagle zobaczyl malutkiego, mocno wytatuowanego czlowieczka w niebieskiej spiczastej czapeczce, stojacego mu na brodzie.
— Jako tam, krolu? Nie je branowo, co?
— Dobra robota — wyszeptal krol. — Jak dawno jestes halucynacja? Brawo!
— Wis, jak wylesc, marnoto?