— Tak trzymac — powiedzial sennie Verence.
— Autalwajta!
— Hiup! Hiup!
Verence poczul, ze cos podnosi go z poscieli. Setki malych rak podawalo go sobie, az wysunal sie przez okno w pustke.
To jest pionowa sciana, mowil sobie, i naprawde nie powinien splywac w dol tak powoli, do wtoru okrzykow „Do cie! Do mie! Hiup!”. Male rece chwytaly go za kolnierz, za koszule, za skarpety…
— Niezly pokaz — wymruczal, kiedy zesliznal sie lagodnie na ziemie, a potem, szesc cali ponad gruntem, odplynal w ciemnosc.
Wsrod deszczu palilo sie swiatelko. Agnes uderzyla piescia w drzwi, mokre drewno ustapilo i pojawila sie niewiele tylko przyjemniejsza wizja sokolnika Hodgesaargha.
— Musimy wejsc — oznajmila.
— Dobrze, panno Nitt.
Cofnal sie poslusznie, a oni wniesli babcie do srodka.
— Jest ranna, panienko?
— Wiesz chyba, ze w zamku sa wampiry?
— Tak, panienko.
Ton Hodgesaargha sugerowal, ze zostal poinformowany o tym fakcie i teraz z uprzejmym zainteresowaniem czeka, by sie dowiedziec, czy to dobrze, czy zle.
— Ukasily babcie Weatherwax. Musimy ja gdzies polozyc.
— Tam jest moje lozko, panienko.
Bylo male i waskie, przeznaczone dla ludzi, ktorzy klada sie, poniewaz sa zmeczeni.
— Moze je troche pokrwawic — ostrzegla.
— Och, ja krwawie na nie przez caly czas — zapewnil grzecznie Hodgesaargh. — I na podloge. Mam tu dosc bandazy i masci, gdyby byly potrzebne.
— Na pewno nie zaszkodza. Hodgesaargh, wiesz, ze wampiry wysysaja ludzka krew?
— Tak, panienko? W takim razie beda musialy stanac w kolejce za moimi ptakami.
— Nie martwi cie to?
— Pani Ogg przygotowala mi wielki garnek masci, panienko.
To chyba konczylo sprawe. Jesli tylko nikt nie dotykal jego ptakow, Hodgesaargh nie dbal o to, kto rzadzi w zamku. Od setek lat sokolnicy zajmowali sie powaznymi problemami, takimi jak sokolnictwo, natomiast krolowanie pozostawiali amatorom.
— Ona jest przemoczona — zauwazyl Oats. — Owinmy ja w jakis koc albo co…
— Bedzie potrzebny sznur — dodala Agnes.
— Sznur?
— Ona sie zbudzi.
— Chcesz powiedziec, ze… powinnismy ja zwiazac?
— Jezeli wampir chce kogos zmienic w wampira, co sie dzieje?
Oats zacisnal palce na medaliku z zolwiem, jakby szukal w nim pociechy.
— Chyba… chyba wprowadzaja cos do krwi — rzekl. — Wydaje mi sie, ze jesli chca kogos zmienic w wampira, to on sie zmienia. Nie mozna walczyc z czyms, co ma sie we krwi. Nie da sie powiedziec, ze czlowiek nie chce. To nie jest sila, ktorej mozna sie oprzec.
— Ona jest dobra w opieraniu — stwierdzila Agnes.
— Az tak dobra? — zapytal Oats.
Jeden z przybyszow z Uberwaldu czlapal korytarzem. Przystanal, kiedy uslyszal jakis dzwiek, rozejrzal sie, nie zauwazyl niczego, co mogloby ow dzwiek wydac, i powlokl sie dalej.
Niania Ogg wysunela sie z cienia i skinela na Magrat.
— Przepraszam, nianiu, ale trudno zmusic mala, zeby byla cicho.
— Pst! Z kuchni slychac jakies halasy. Co wampiry moga gotowac?
— Sprowadzili ludzi, ktorzy wnosili nowe meble — szepnela Magrat. — Pewnie trzeba ich karmic.
— Tak. Jak bydlo. Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli wyjdziemy jakby nigdy nic — uznala niania. — Oni nie wygladali na takich, ktorym dobrze wychodzi samodzielne myslenie. Gotowa? — Z roztargnieniem pociagnela z flaszki. — No to za mna.
— A Verence? Nie mozemy go tak zostawic! Jest moim mezem!
— Co moga mu zrobic, do czego bys nie dopuscila, gdybys byla przy nim? — zapytala niania. — Pilnuj dziecka, to najwazniejsze. Zawsze tak bylo. Zreszta… mowilam ci przeciez, ze ma ochrone. Zadbalam o to.
— Jaka? Magiczna?
— O wiele lepsza. A teraz idz za mna i udawaj wyniosla. Na pewno sie tego nauczylas jako krolowa. Nie pozwol im nawet pomyslec, ze nie masz prawa byc tam, gdzie jestes.
Wmaszerowala do kuchni. Nedznie ubrani ludzie spojrzeli na nia tepo, jak psy sprawdzajace, czy nie czeka ich lanie. Na wielkim palenisku, zamiast wyszorowanych garnkow pani Scorbic, stal wielki poczernialy kociol. Zawartosc miala kolor szary. Niania nie zamieszalaby jej nawet za tysiac dolarow.
— Przechodzimy tylko — rzucila ostrym tonem. — Robcie dalej to, co tam robicie.
Wszystkie glowy skierowaly sie w ich strone. Ale w glebi kuchni jakas postac powstala ze starego fotela, w ktorym pani Scorbic sprawowala czasem rzady, i zblizyla sie do nich.
— Niech to licho, jeden z tych przekletych pieczeniarzy — mruknela niania. — Jest miedzy nami a drzwiami…
— Drogie panie… — Wampir sklonil glowe. — Czy moglbym w czyms pomoc?
— Wlasnie wychodzilysmy — odparla z wyzszoscia Magrat.
— Raczej nie.
— Przepraszam cie, mlody czlowieku — odezwala sie niania cichym, proszacym glosem. — Ale skad pochodzisz?
— Z Uberwaldu, droga pani.
Niania skinela glowa i zerknela na wyjeta z kieszeni kartke papieru.
— To milo. A z ktorej czesci?
— Z Klotzu.
— Naprawde? Tak sie ciesze. Przepraszam. — Odwrocila sie. Kilka razy brzeknela gumka, po czym niania wyprostowala sie znowu, cala w usmiechach. — Zawsze interesowali mnie ludzie. Klotz, tak? Jak sie nazywa ta rzeka, co tamtedy plynie? Um? Ech?
— Ah — wyjasnil wampir.
Dlon niani wystrzelila do przodu i wcisnela mu w zeby cos zoltego. Chwycil ja za przegub, ale kiedy szarpnal do przodu, uderzyla go w czubek glowy.
Opadl na kolana, chwytajac sie dlonmi za usta i usilujac wrzeszczec przez cytryne, ktora wlasnie nadgryzl.
— Wydaje sie, ze to tylko przesad, a sama widzisz — stwierdzila niania, kiedy piana wystapila mu na wargi.
— Ale trzeba tez odciac im glowe — przypomniala Magrat.
— Naprawde? Czekaj, gdzies tam widzialam tasak…
— Mozemy juz isc? Zanim przyjdzie ktos jeszcze?
— No dobrze. To i tak nie jest wazny wampir — rzucila lekcewazaco niania. — Nie nosi nawet interesujacej kamizelki.
Noc srebrzyla sie deszczem. Dwie czarownice ze spuszczonymi glowami biegly przez mrok.
— Musze przewinac dziecko!
— Najlepiej zawin w peleryne — mruknela niania. — Teraz?
— To raczej pilne…
— No dobrze. Tutaj.
Skrecily do stajni. Niania wyjrzala jeszcze w noc i cicho zamknela wrota.