o to, by raczej dyskutowac miedzy soba, niz wyruszac w swiat i niesc ogien i miecz niewiernym. To bardzo skomplikowane. — Kaplan westchnal. — Setki drog prowadza do Oma. Niestety, wydaje mi sie czasem, ze na wielu z nich ktos zostawil lezace grabie. Ten wampir mial racje. Zgasl w nas ogien.
— Ale kiedys paliliscie w nim ludzi.
— Wiem, wiem…
Katem oka Agnes dostrzegla jakis ruch.
Spod koca, ktorym okryli babcie Weatherwax, unosila sie para.
Babcia otworzyla oczy i przesunela nimi z boku na bok. Raz czy dwa poruszyla wargami.
— Jak sie pani czuje, panno Weatherwax? — zapytal Oats milym glosem.
— Ukasil ja wampir! — syknela Agnes. — Co to za pytanie?
— Lepsze niz „Czym pani jest?” — odpowiedzial szeptem Oats.
Babcia drgnela. Wygiela sie, napinajac sznury, a potem bezwladnie opadla na poduszke.
Agnes dotknela jej czola i natychmiast cofnela reke.
— Ona sie pali! Hodgesaargh! Przynies troche wody!
— Ide, panienko!
— O nie…
Oats wskazal sznury. Rozwiazywaly sie same, ostroznie przesuwajac sie niczym weze.
Babcia na wpol stoczyla sie, na wpol spadla z lozka. Wyladowala na czworakach. Agnes schylila sie, by pomoc jej wstac, i dostala lokciem tak, ze przeleciala przez caly pokoj.
Stara czarownica wyczolgala sie na deszcz. Znieruchomiala zdyszana, kiedy uderzyly ja krople. Agnes moglaby przysiac, ze niektore syczaly.
Dlonie rozjechaly sie na boki. Babcia wyladowala w blocie i z wysilkiem probowala wstac.
Zza drzwi ptaszarni trysnelo niebieskozielone swiatlo. Agnes zajrzala do wnetrza. Hodgesaargh wpatrywal sie w wielki sloj, w ktorym punkcik bialego swiatla otoczony byl bladoblekitnym plomieniem, siegajacym daleko poza scianki sloja. Plomien zwijal sie i pulsowal.
— Co to jest?
— Moje pioro feniksa, panienko! Ono wypala powietrze!
Na zewnatrz Oats postawil babcie na nogi i wsunal jej reke pod ramie.
— Cos powiedziala! — zawolal. — Chyba „zal”…
— Moze byc wampirem!
— Znow to powiedziala! Nie slyszalas?
Agnes podeszla blizej i babcia bezwladna dlonia nagle scisnela ja za ramie. Z tej dloni bilo goraco.
— Zelazo? — spytal Oats. — Czy ona powiedziala „zelazo”?
— Obok jest zamkowa kuznia — rzucila Agnes. — Zabierzmy ja tam.
Kuznia byla ciemna i zimna; rozpalano tu ogien tylko do roboty. Wciagneli babcie do srodka, a ona wysliznela im sie z rak i wyladowala na kamieniach.
— Ale zelazo na wampiry nie pomaga — zastanawiala sie Agnes. — Nie slyszalam, zeby ktos uzywal zelaznych…
Babcia wydala z siebie odglos posredni miedzy prychnieciem i warkotem. Powlokla sie na czworakach, pozostawiajac blotnisty slad na kamieniach, i dotarla do kowadla. Byla to zwykla podluzna bryla zelaza, majaca przyjmowac nie calkiem fachowe walenie w metal, niezbedne czasem do funkcjonowania zamku. Wciaz na kolanach, babcia podciagnela sie i przylozyla do kowadla czolo.
— Babciu, co ci moze… — zaczela Agnes.
— Idz, gdzie sa… tamte — wychrypiala babcia. — Trzeba bedzie trzech… czarownic, jesli pojdzie… zle, musicie stawic czolo czemus… strasznemu…
— Czemu strasznemu?
— Mnie. Idz zaraz.
Agnes sie cofnela, Na czarnej zelaznej powierzchni przy palcach babci odpryskiwaly i podskakiwaly malenkie czastki rdzy.
— Lepiej pojde. Pilnuj jej!
— A co jesli…
Babcia odchylila glowe. Powieki miala zacisniete.
— Idz stad! — krzyknela.
Agnes zbladla.
— Slyszales, co mowi! — zawolala i wybiegla na deszcz.
Glowa ponownie opadla na kowadlo. Wokol palcow tanczyly na metalu czerwone iskierki.
— Panie kaplanie — wyszeptala babcia chrapliwie. — Gdzies tutaj musi byc siekiera. Przynies ja.
Oats rozejrzal sie goraczkowo. Rzeczywiscie, byla nieduza i dwustronna, lezala przy kamieniu szlifierskim.
— Znalazlem — powiedzial.
Babcia poderwala glowe. Zeby miala zacisniete, ale zdolala wykrztusic:
— Naostrz ja!
Oats zerknal na kamien i nerwowo oblizal wargi.
— Naostrz ja zaraz, mowie! — powtorzyla.
Zdjal surdut, podwinal rekawy, chwycil siekiere i postawil stope na pedale szlifierki. Kolo zakrecilo sie i strzelily iskry.
— Potem znajdz kij i… zestrugaj w szpic. I przynies… mlotek… — mowila babcia z trudem.
Mlotek znalezc bylo latwo — obok kola szlifierskiego stala polka z narzedziami. Po kilku sekundach goraczkowego szperania w smieciach pod sciana kapitan odkryl sztachete z plotu.
— Madame, co pani chce…?
— Cos… powstanie… zaraz… — dyszala babcia. — Dopilnuj… zebys wiedzial… co to jest.
— Ale nie spodziewa sie pani chyba, ze obetne…?
— Nakazuje ci to, czlowieku religii! W co naprawde… wierzysz? Myslales, ze o co… w tym chodzi? O spiewanie piesni? Predzej czy pozniej… sprowadza sie do… krwi…
Glowa opadla na kowadlo.
Oats znow spojrzal na dlonie babci. Zelazo wokol palcow bylo czarne, ale juz kawalek dalej jarzylo sie delikatnie, a rdza wciaz syczala. Ostroznie dotknal kowadla, po czym gwaltownie cofnal reke i zaczal ssac palce.
— Pani Weatherwax nie czuje sie najlepiej? — zapytal Hodgesaargh, wchodzac do kuzni.
— Mysle, ze mozna tak to okreslic. Z pewnoscia.
— Ojej… Napije sie pan herbaty?
— Co?
— Noc jest paskudna. Jesli to ma potrwac dluzej, nastawie czajnik.
— Czlowieku, czy nie rozumiesz, ze ona moze powstac jako krwiozerczy wampir?
— Och… — Sokolnik przyjrzal sie kleczacej postaci i dymiacemu kowadlu. — To chyba lepiej bedzie stawic jej czolo po goracej herbacie.
— Rozumiesz, co sie tu dzieje?
Hodgesaargh przyjrzal sie znowu.
— Nie — wyznal.
— W takim razie…
— Rozumienie takich rzeczy nie do mnie nalezy — wyjasnil sokolnik. — Nie bylem przeszkolony. A pewnie dlugiego szkolenia trzeba, zeby tu cos zrozumiec. To panska robota. I jej. Czy pan rozumie, co sie dzieje, kiedy wytresowany ptak poluje, zabija, ale wciaz wraca do reki?
— No… nie.
— Wlasnie. Wszystko jak nalezy. Czyli kubek herbaty, tak?
Oats zrezygnowal.
— Tak, i bardzo dziekuje.
Hodgesaargh wyszedl.
Kaplan usiadl. Nie byl pewien, czy sam rozumie, co sie dzieje. Ta staruszka plonela od wewnatrz i