— Ciemno tu — szepnela Magrat.
— Kiedy bylam mloda, zawsze umialam przewijac dzieci na dotyk.
— Wolalabym nie… Zaraz… tam jest swiatlo!
Slaby blask swiecy saczyl sie z drugiego konca stajni, zza otwartych zagrod.
Igor szczotkowal konie, az siersc im lsnila. Mruczal przy tym w rytm pociagniec szczotka. Wyraznie cos go dreczylo.
— Glupi glosts, tak? Glupi krok? Tso on moze wiedziets, u licha? Zadziera nostsa i tyle. Igor, przestsan, Igor, tego nie rob… I jestsztsze te dzieciaki, petaja stsie tylko i probuja mnie ustsawiats… Przetsiez istsnieje tradytsja… Dawny pan to wiedzial… Stsluga nie jests niewolnikiem…
Obejrzal sie. Na ziemie opadlo troche siana.
Wrocil do szczotkowania.
— Ha! Przyniests to, zaniests tamto! Ani stskrawka stszatsunku, nie…
Znow przerwal i strzepnal siano z rekawa.
— I jestsztsze costs…
Cos zatrzeszczalo, przelecialo obok, kon stanal deba w swej zagrodzie, a Igor zostal powalony na ziemie z uczuciem, ze jego glowa znalazla sie w imadle.
— Gdybym teraz scisnela kolana — odezwal sie uprzejmy damski glos nad nim — calkiem mozliwe, ze wypchnelabym ci mozg nosem. Ale wiem, ze tak sie nie stanie, bo przeciez wszyscy tu jestesmy przyjaciolmi. Powiedz: tak.
— …k.
— Chyba na nic wiecej nie mozna liczyc.
Niania Ogg wstala i otrzepala spodnice z siana.
— Bywalam na czysciejszych stryszkach — oswiadczyla. — Wstawaj, panie Igor. A jesli myslisz o czyms sprytnym, to moja kolezanka z tylu ma widly. Nie najlepiej celuje, wiec trudno powiedziec, w ktora czesc moze trafic.
— Tszy ona trzyma dzietsko?
— Widzisz, jestesmy tutaj bardzo nowoczesni. Mamy hega mone i wszystko. A teraz bedziemy tez mialy twoj powoz, Igorze.
— Tak? — zdziwila sie Magrat. — Dokad jedziemy?
— To paskudna noc. Nie chce trzymac dziecka na zimnie i nie wiem, gdzie w poblizu bedzie bezpiecznie. Moze przed switem zdazymy dotrzec na rowniny.
— Nie zostawie Lancre!
— Ratuj dziecko — przekonywala niania. — Musimy dopilnowac, zeby byla jakas szansa na przyszlosc. Poza tym…
Wyszeptala do Magrat cos, czego Igor nie zrozumial.
— Nie mamy pewnosci — zaprotestowala Magrat.
— Sama wiesz, w jaki sposob mysli babcia — powiedziala niania. — Na pewno by chciala, zebysmy zadbaly o dziecko — dodala glosno. — Wiec zaprzegaj konie, panie Igor.
— Tak, jastsnie pani — odparl potulnie Igor.
— W slonia mnie robisz[12], Igorze?
— Nie. To przyjemnostsc dostsawats poletsenia wyraznym, czystsym i stsanowtszym tonem, jastsnie pani — zapewnil Igor, kustykajac w strone uprzezy. — Zadnych glupot w stsylu „Tszy zechcialbysts…”. Kazdy Igor lubi wiedziets, na tszym stsoi.
— Troche krzywo? — dodala Magrat.
— Moj dawny pan tsodziennie mnie chlostsal — oznajmil Igor z duma.
— Lubiles to? — zdziwila sie Magrat.
— Oczywiststsie, ze nie. Ale to wlaststsiwe! Byl dzentelmenem, ktorego butow niegodzien bylem lizac…
— Ale to robiles? — spytala niania.
Igor przytaknal.
— Tso rano. Mialy piekny polystsk.
— Pomoz nam sie wydostac, a zalatwie ci chloste perfumowanymi sznurowadlami — obiecala niania.
— Dziekuje za dobre chetsi, ale i tak mialem odejstsc. — Igor dociagal popregi. — Potad mam ich wstszystskich! Nie powinni stsie tak zachowywats! To hanba dla tsalej rastsy!
Niania wytarla twarz.
— Podobaja mi sie ludzie, ktorzy mowia to, co mysla — oswiadczyla. — I zawsze sa gotowi podac pomocny recznik. Powiedzialam: recznik? Reke… Dlon.
— Zaufasz mu? — zdziwila sie Magrat.
— Znam sie na ludziach — uspokoila ja niania. — Zawsze mozna ufac komus, kto ma szwy dookola glowy.
— Walim, walim, walim!
— Moze byc tylko tysiunc!
— Grubeszychy!
Lis wyjrzal ostroznie zza drzewa.
Przez mokry od deszczu las jakis czlowiek poruszal sie z duza predkoscia, chociaz na pozor lezal nieruchomo. Mial na glowie szlafmyce, ktorej chwost odbijal sie od ziemi.
Zanim lis uswiadomil sobie, co sie dzieje, bylo juz za pozno. Mala niebieska figurka wyskoczyla spod lezacego mezczyzny i wyladowala zwierzeciu na nosie. Po czym stuknela je glowa miedzy oczy.
— Dzis? I cego zebiska scyzys?
Kiedy lis zwalil sie na ziemie, Nac mac Feegle zeskoczyl, zlapal go jedna reka za ogon i pobiegl za reszta, tryumfalnie boksujac powietrze.
— Lorany! Mamy dzisia co samac!
Przesuneli lozko na srodek malego pokoju. Agnes i Oats usiedli po obu stronach, nasluchujac stlumionych odglosow karmienia ptakow. Brzeczaly jakies pojemniki, a od czasu do czasu rozlegal sie jek, gdy Hodgesaargh probowal oderwac ktoregos z sokolow od swojego nosa.
— Slucham? — spytala Agnes.
— Tak?
— Zdawalo mi sie, ze cos szepczesz…
— Ja tylko, no… odmawialem krotka modlitwe — wyjasnil Oats.
— To pomoze? — spytala Agnes.
— Mnie pomaga. Prorok Brutha mowil, ze Om pomaga tym, ktorzy pomagaja sobie wzajemnie.
— A pomaga?
— Szczerze mowiac, istnieje kilka opinii dotyczacych znaczenia tego zdania.
— Ile?
— Okolo stu szescdziesieciu, od schizmy z godziny 10.30 rano dwudziestego trzeciego lutego. Wtedy wlasnie reuniccy wolni chelonianisci (konwokacja osiowa) oddzielili sie od reunickich wolnych chelonianistow (konwokacja krawedziowa). Sprawa byla dosc powazna.
— Polala sie krew? — spytala Agnes.
Wlasciwie niezbyt ja to interesowalo, ale pozwalalo nie myslec o tym, co za chwile sie obudzi.
— Nie, ale byly bijatyki, a diakon zostal oblany atramentem.
— Rozumiem, ze bylo ciezko.
— Zdarzylo sie takze dosc mocne szarpanie za brody.
— No, no…
— Kpisz sobie ze mnie — stwierdzil smetnie Oats.
— Wiesz, to brzmi dosc… trywialnie. Zawsze sie klocicie?
— Prorok Brutha powiedzial: „Niech zabrzmi dziesiec tysiecy glosow”. Czasami mysle sobie, ze chodzilo mu