— Nie, mamo. Wiesz, jak natarla mi uszu, kiedy slimaki dobraly sie do tej pocztowki w zeszlym roku. Wcisnalem je pod zawias, mocno i porzadnie.
— Dobry chlopak — pochwalila go niania.
Mieszkancy Lancre nie przejmowali sie specjalnie skrzynkami na listy. Poczta nie przychodzila czesto, za to zimne wichry — owszem. Po co wycinac szczeline w drzwiach, zeby wpuszczac nieproszony chlod? Listy zostawialo sie pod wiekszymi kamieniami, wcisniete miedzy doniczki albo wsuniete pod drzwi.
Nigdy nie bylo ich wiele[4]. Ustroj Lancre byl kwestia raczej sporna, co oznaczalo, ze bezustannie trwaly spory wszystkich ze wszystkimi, a klotnie przekazywano spadkobiercom. Zatargi przechodzily z pokolenia na pokolenie. Niektore mialy juz wartosc zabytkowa. Porzadna uraza, jak powszechnie uwazano, jest niczym dobre stare wino: czlowiek pilnuje go i uwaza, a potem przekazuje swoim dzieciom.
Nie warto do nikogo pisac. Jesli ma sie cos do niego, trzeba powiedziec mu to w twarz. Dzieki temu kontakty sa przyjemnie gorace.
Agnes wsunela sie w tlum. Czula sie glupio, co czesto sie jej zdarzalo. Teraz rozumiala, dlaczego Magrat Garlick zawsze nosila te ckliwe, luzne kwieciste sukienki i nigdy nie wkladala spiczastego kapelusza. Jesli ktos ma spiczasty kapelusz i ubiera sie na czarno, jest przez innych postrzegany w pewien szczegolny sposob. Jest czarownica. Ma to swoje zalety. Wsrod wad warto wspomniec o tym, ze inni zwracaja sie do niego, kiedy maja problemy, i nawet przez mysl im nie przejdzie, ze moglby sobie nie poradzic.
Za to czarownica budzila szacunek nawet u tych, ktorzy pamietali ja z czasow, zanim pozwolono jej nosic spiczasty kapelusz. Zwykle usuwali sie jej z drogi — chociaz ludzie i tak usuwali sie z drogi Agnes, kiedy sunela energicznie naprzod.
— Dobry wieczor, panienko.
Obejrzala sie i spostrzegla Hodgesaargha w pelnych, oficjalnych regaliach.
W takich chwilach najwazniejsze jest, by sie nie usmiechnac. Agnes zachowala wiec powazna mine i usilowala nie zwracac uwagi na histeryczny smiech Perdity gdzies w glebi umyslu.
Widywala niekiedy Hodgesaargha, zwykle na brzegu lasu albo na wrzosowiskach. Krolewski sokolnik zwykle bezskutecznie bronil sie przed sokolami, ktore atakowaly go dla rozrywki, a jesli chodzi o Krola Henryka, to podnosil go w powietrze i upuszczal jak zolwia.
Nie znaczy to, ze Hodgesaargh byl zlym sokolnikiem. Kilku innych w Lancre takze hodowalo sokoly i uwazalo, ze nalezy do najlepszych treserow w calych gorach, moze dlatego ze byl calkowicie oddany temu zajeciu. Po prostu kazda mala, pierzasta maszyne do zabijania szkolil tak dobrze, ze w koncu nie mogla sie powstrzymac od sprawdzenia, jak treser smakuje.
Nie zaslugiwal na to. I nie zaslugiwal na swoj oficjalny kostium. Zwykle, kiedy nie przebywal w towarzystwie Krola Henryka, nosil skorzany stroj roboczy i ze trzy plastry. To, co mial na sobie teraz, zostalo zaprojektowane przez kogos, kto zywil liryczne wyobrazenie o wsi i kto nigdy nie musial biec przez krzaki jezyn z bialozorem wiszacym przy uchu. Kostium uszyty byl w barwach zlota i czerwieni, i wygladalby o wiele lepiej na kims o dwie stopy wyzszym, kto ma nogi odpowiednie do czerwonych rajtuzow. O kapeluszu lepiej nie wspominac, ale jesli juz trzeba o nim wspomniec, to w terminach czegos wielkiego, czerwonego i obwislego. Z piorem.
— Panno Nitt… — odezwal sie Hodgesaargh.
— Przepraszam… Przygladalam sie panskiemu kapeluszowi.
— Ladny, prawda? — spytal przyjaznie Hodgesaargh. — A to William. Jest myszolowem. Ale wydaje jej sie, ze jest kura. Nie umie latac. Ucze ja polowac.
Agnes wyciagala szyje, wypatrujac oznak dzialalnosci otwarcie religijnej, ale niedorzeczne, osowiale stworzenie na reku Hodgesaargha sciagalo ku sobie jej wzrok.
— W jaki sposob?
— Wchodzi do nor i kopie kroliki, az zdechna. I juz prawie ja wyleczylem z piania. Prawda, Williamie?
— Williamie? — powtorzyla Agnes. — Aha… no tak.
Dla sokolnika, przypomniala sobie, kazdy ptak to „ona”.
— Widzial pan tutaj jakichs Omnian? — szepnela, pochylajac sie ku niemu.
— A jakie to ptaki, panienko? — spytal z zaklopotaniem.
Zawsze wydawal sie roztargniony, kiedy nie rozmawial o sokolach — jak czlowiek z wielkim slownikiem, ktory nie potrafi znalezc indeksu.
— Och, no… Niech sie pan nimi nie przejmuje. — Znowu spojrzala na Williama. — Ale jak? To znaczy, jak taki ptak moze pomyslec, ze jest kura?
— To sie zdarza, panienko. Thomas Peerless w Glupim Osle ukradl jajko i podlozyl je kwoce. Nie zabral go na czas. No wiec William pomyslal, ze skoro jej mama jest kura, to ona takze.
— Przeciez…
— Tak bywa, panienko. Kiedy ja je hoduje od jaja, nie postepuje w ten sposob. Mam specjalna rekawice, panienko…
— To naprawde bardzo ciekawe, ale musze juz isc — przerwala mu szybko Agnes.
— Oczywiscie, panienko.
Dostrzegla swa zdobycz idaca przez sale.
Bylo w nim cos, co nie pozostawialo miejsca na watpliwosci. Jakby byl czarownica. Nie chodzi o to, ze jego czarna szata konczyla sie w okolicach kolan i przechodzila w pare nog w szarych skarpetach i sandalach, ani o to, ze jego kapelusz mial malenka glowke, lecz rondo tak szerokie, ze mozna by na nim nakryc do obiadu. Raczej o to, ze gdziekolwiek sie ruszyl, otaczala go niewielka pusta przestrzen, ktora zdawala sie przesuwac razem z nim — tak jak wokol czarownic. Nikt nie chce sie znalezc zbyt blisko czarownicy.
Nie widziala jego twarzy. Stal w kolejce do stolu z przekaskami.
— Przepraszam, panno Nitt…
U jej boku pojawil sie Shawn. Stal bardzo sztywno, poniewaz przy kazdym gwaltowniejszym ruchu peruka miala sklonnosc do krecenia mu sie na glowie.
— Slucham, Shawn?
— Krolowa prosi na slowo, panienko.
— Mnie?
— Tak, panienko. Jest teraz w Upiornie Zielonym Saloniku, panienko.
Shawn odwrocil sie powoli. Peruka nadal skierowana byla w te sama strone.
Agnes sie zawahala. Ale to przeciez byl krolewski rozkaz, choc pochodzil tylko od Magrat Garlick, wiec wazniejszy od wszystkich zlecen niani Ogg. Zreszta znalazla juz kaplana i chyba nie podpali nikogo przy kanapkach…
Mala klapka otworzyla sie gwaltownie za smetnym Igorem.
— A teraz dlaczego sie zatrzymalismy?
— Troll stsoi na drodze, prostsze pani.
— Co takiego?!
Igor przewrocil oczami.
— Troll stsoi na drodze.
Klapka sie zatrzasnela. Z wnetrza dobiegly goraczkowe szepty. Klapka sie otworzyla.
— Mowiles o trollu?
— Tak, jastsnie panie.
— Przejedz go.
Troll podszedl, wznoszac nad glowa migoczaca pochodnie. Calkiem niedawno ktos oswiadczyl: „Ten troll potrzebuje uniformu”, po czym odkryl, ze jedyna rzecz w zbrojowni, ktora pasuje, to helm — a i tak trzeba umocowac go do glowy sznurkiem.
— Stsary hrabia nie kazalby mi go przejezdzac — burczal Igor, niezupelnie do siebie. — Ale w kontsu on byl dzentelmenem.
— O co chodzi? — spytal gniewnie kobiecy glos.
Troll dotarl do powozu i z szacunkiem stuknal piescia o helm.
— …wieczor — powiedzial. — To troche krepujace… Wiecie, co to szlaban?
— Szlaban? — powtorzyl Igor podejrzliwie.
— No, takie dlugie cos, z drzewa…