Dwie smuzki dymu wznosily sie spiralami z obu stron kaptura.
Oats siegnal do piersi, szukajac kojacego ksztaltu zolwia, ale nic nie znalazl. W Cytadeli ten zolw kosztowal go piec oboli i chyba bylo juz za pozno, by myslec, ze nie powinien moze wieszac go na lancuszku wartym dziesiata czesc obola. Teraz medalik lezal pewnie w jakiejs kaluzy albo w grzezawisku…
Skora przepalila sie i zolte lsnienie w otworach bylo tak jaskrawe, ze ledwie dostrzegal sylwetke ptaka. Zmienilo wilgotny pejzaz w kontury i cienie, obrysowalo zlotem kazda kepke trawy czy powalone drzewo — po czym zniklo tak nagle, ze w oczach Oatsa wciaz pozostal slad fioletowych rozblyskow.
Kiedy odzyskal oddech i rownowage, ptak szybowal juz nad zboczem.
Podniosl nieprzytomna babcie Weatherwax i pobiegl za nim.
Dobrze, ze przynajmniej sciezka prowadzila w dol. Stopy slizgaly sie po blocie i mokrych paprociach. Potoki plynely z kazdego zaglebienia i zlebu. Przez polowe drogi Oats mial wrazenie, ze nie idzie, tylko steruje zjazdem, odbijajac sie od glazow, slizgajac w kaluzach, w blocie i na lisciach.
Az wreszcie pojawil sie zamek widoczny przez szczeline miedzy drzewami, oswietlony blaskiem blyskawicy. Oats chwiejnie przedarl sie przez kepe ciernistych krzewow, zdolal przebrnac przez zbocze luznych kamieni, po czym runal na droge, a babcia Weatherwax na niego.
Poruszyla sie.
— …wakacje od rozsadku… zabijemy wszystkich… nie moge na to pozwolic… — mruczala cicho.
Wiatr zdmuchnal jej z galezi na twarz chmure kropelek wody i otworzyla oczy. Oatsowi zdawalo sie przez chwile, ze ma czerwone zrenice… po czym lodowate blekitne spojrzenie zogniskowalo sie na nim.
— Czyli jestesmy na miejscu?
— Tak.
— Co sie stalo z twoim swietym kapeluszem?
— Zgubil sie — odpowiedzial niechetnie.
— Twoj magiczny amulet tez zniknal — zauwazyla. — Ten z malym czlowieczkiem na zolwiu.
— To nie jest magiczny amulet, pani Weatherwax! Prosze! Magiczne amulety to symbole prymitywnych i mechanistycznych zabobonow, podczas gdy Zolw Oma jest… jest… w kazdym razie nie jest… Rozumie pani?
— Jasne. Dzieki, ze mi wytlumaczyles — odparla babcia. — Pomoz mi wstac, dobrze?
Oats mial pewne klopoty z wlasna irytacja. Dzwigal te stara… starsza dame przez cale mile, przemarzl do kosci, a teraz dotarli do celu, a ona zachowywala sie, jakby wyswiadczyla mu przysluge.
— A magiczne slowo? — burknal.
— Nie wydaje mi sie, zeby taki swiatobliwy czlowiek jak ty chcial miec do czynienia z magicznymi slowami — odparla babcia. — Ale swiete slowa brzmia: rob, co ci kaze, albo zostaniesz porazony. To powinno zalatwic sprawe.
Pomogl jej stanac na nogach, ozywiony zle przetrawiona zloscia, i podtrzymal, kiedy sie zachwiala.
Od strony zamku zabrzmial przerazliwy krzyk, nagle urwany.
— Nie damski — stwierdzila babcia. — Mysle, ze dziewczeta juz zaczely. Pomozmy im, co?
Reka jej drzala, kiedy uniosla ja w gore. Jaustrzab zatrzepotal skrzydlami i usiadl jej na dloni.
— A teraz pomoz mi dojsc do bramy.
— Nie ma o czym mowic, zawsze do uslug — mruknal Oats.
Spojrzal na ptaka, ktory odwrocil glowe w jego strone.
— To jest… To drugi feniks, prawda? — zapytal.
— Tak — przyznala babcia, obserwujac wrota. — Feniks. Nie moze zyc nic, czego jest jedno.
— Ale wyglada jak maly jastrzab.
— Wyklul sie miedzy jastrzebiami, wiec wyglada jak jastrzab. Gdyby sie wyklul w kurniku, bylby kurczakiem. Logiczne. I jastrzebiem pozostanie do chwili, kiedy bedzie musial sie zmienic w feniksa. To wstydliwe ptaki. Mozna powiedziec, ze feniks jest tym, czym moga sie stac…
— Za duzo bylo skorupek…
— Tak, panie Oats. A kiedy feniks sklada dwa jaja? Kiedy musi. Hodgesaargh mial racje. Feniks ma ptasia nature. Jest przede wszystkim ptakiem, a mitem dopiero potem.
Ciezkie skrzydla wrot zwisaly luzno, zelazne wzmocnienia sterczaly poskrecane, drewno dymilo, jednak ktos staral sie je zamknac. Na tym, co pozostalo z kamiennego luku nad brama, rzezbiony nietoperz zdradzal przybyszom wszystko, co powinni wiedziec o tej budowli.
Kaptur ptaka na dloni babci trzeszczal i dymil. Na skorze znowu strzelaly plomyki.
— On wie, co zrobili — oswiadczyla babcia. — Wylagl sie, wiedzac. Feniksy dziela sie pamiecia. I nie znosza zla.
Ptasia glowa odwrocila sie i spojrzala na Oatsa swym oslepiajacym wzrokiem. Kaplan cofnal sie instynktownie i probowal zaslonic oczy.
— Prosze uzyc kolatki — polecila babcia, wskazujac skinieniem ciezki zelazny pierscien wiszacy na strzaskanym skrzydle wrot.
— Co? Chce pani, zebym zastukal do drzwi? Do zamku wampira?
— Nie bedziemy sie przeciez tu zakradac, prawda? Poza tym wy, Omnianie, macie doswiadczenie w stukaniu do drzwi.
— No, niby tak — przyznal Oats. — Ale normalnie chodzi o wspolna modlitwe, o zainteresowanie ludzi naszymi broszurami. — Kilka razy uniosl i opuscil kolatke. Stuk poniosl sie echem w calej dolinie. — A nie o to, zeby ktos rozerwal nam gardlo.
— Wyobraz sobie, ze to jakas wyjatkowo trudna ulica. Sprobuj jeszcze raz. Moze schowali sie za kanapa, co?
— Ha!
— Jestes dobrym czlowiekiem, Oats? — spytala babcia swobodnie, gdy ucichlo echo. — Nawet bez swojej swietej ksiegi, swietego amuletu i swietego kapelusza?
— No… staram sie.
— Tu wlasnie sie przekonasz. Tutaj wejdziemy w ogien, panie Oats. Oboje sie przekonamy.
Niania wbiegla na kilka stopni, a dwa wampiry nastepowaly jej na piety. Spowalniala je niemoznosc latania, do ktorej jeszcze sie nie przyzwyczaily. Jednakze nie byla to jedyna zmiana.
— Herbata! — wrzasnal jeden z nich. — Musze wypic… herbate!
Niania otworzyla drzwi wiodace na parapet muru. Pobiegly za nia i upadly oba, kiedy Igor wynurzyl sie z cienia i podlozyl im noge.
Uniosl dwie zaostrzone nogi od stolka.
— Jak wam stsie podobaja te kolki, chloptsy?! — zawolal podniecony, gdy uderzyl. — Trzeba bylo mowits, ze lubitsie moje pajaki!
Niania oparla sie o mur i sprobowala uspokoic oddech.
— Babcia gdzies tu jest — wysapala. — Nie pytaj, w jaki sposob. Ale tych dwoch pragnelo herbaty, a tylko Esme potrafi tak komus zamacic w glowie…
Stuk kolatki zahuczal na dziedzincu w dole. Rownoczesnie odskoczyly drzwi na drugim koncu parapetu i wbieglo szesc wampirow.
— Glupio sie zachowuja — uznala niania. — Daj mi pare kolkow.
— Stskontszyly stsie nam kolki, nianiu.
— W takim razie daj butelke wody swieconej. Tylko szybko…
— Nits nie zostsalo, nianiu.
— Nic juz nie mamy?
— Mam pomarantsze, nianiu.
— A po co?
— Bo tsytryny tez stsie stskontszyly.
— A co takiego zrobi pomarancza, jesli wepchne ja wampirowi w zeby? — Niania obserwowala zblizajacych sie przeciwnikow.
Igor poskrobal sie po glowie.
— Mystsle, ze… No, nie bedzie stsie tak latwo przeziebial…
Znowu rozleglo sie stukanie. Kilka wampirow skradalo sie po dziedzincu.