– Gdzie to jest? – spytal Brunetti, jak tylko stanal na ladzie.
– W tej
Vianello poprosil Pertilego, zeby na nich zaczekal. Brunetti z mlodym policjantem poszli przodem, za nimi gesiego podazyli pozostali mezczyzni.
Nie musieli isc daleko; bez trudu znalezli dom, o ktory chodzilo. Jakies dwadziescia metrow dalej, pod brama, w ktorej stal umundurowany policjant z zalozonymi na piersi rekami, zebrala sie juz mala grupka ludzi.
Gdy sie zblizali, z grupki wystapil mezczyzna i gapiac sie na nich, stanal w wyczekujacej pozie, z rekami na biodrach. Byl wysoki i chudy, i mial najwiekszy pijacki nos, jaki Brunetti kiedykolwiek widzial: rozplomieniony, obrzmialy, krostowaty, na czubku prawie siny. Od razu pomyslal o tym holenderskim sredniowiecznym obrazie – zaraz, jak to on sie nazywal,
– Czy to on go znalazl? – spytal cicho mlodego policjanta.
– Tak, panie komisarzu. On mieszka na parterze.
Podeszli do mezczyzny, ktory wetknawszy rece w kieszenie, zaczal kiwac sie w tyl i w przod, jakby zniecierpliwiony, ze policja odrywa go od pilnej pracy.
– Dzien dobry panu. Czy to pan nas zawiadomil? – spytal Brunetti, stajac tuz przed nim.
– Tak, ja. Dziwi mnie zreszta, ze przyjechaliscie tak predko – odezwal sie mezczyzna glosem pelnym pretensji i wrogosci. Jego oddech czuc bylo alkoholem i kawa.
– To pan zajmuje mieszkanie pietro nizej? – spytal Brunetti spokojnie.
– Tak, mieszkam tu od siedmiu lat i jesli ten dupek wlasciciel mysli, ze mnie stad wyrzuci, dajac mi nakaz eksmisji, to mu powiem, gdzie go sobie moze wsadzic!
Mezczyzna mowil z akcentem z Giudekki i jak wielu pochodzacych z tej wyspy wyrazal sie dosadnie.
– Jak dlugo mieszkal tu zmarly?
– W kazdym razie juz tu nie mieszka – rzekl mezczyzna i zaniosl sie smiechem, ktory przeszedl w kaszel.
– Jak dlugo tu mieszkal? – powtorzyl Brunetti.
Lokator z parteru wyprostowal sie i przyjrzal dokladniej Brunettiemu. Komisarz z kolei przypatrywal sie bialym plackom luszczacej sie skory na jego czerwonej twarzy i oczom zdradzajacym zoltaczke.
– Pare miesiecy. Musi pan spytac wlasciciela. Ja tyle co widzialem go pare razy na schodach – odrzekl mezczyzna.
– Czy ktos go odwiedzal?
– Nie mam pojecia. Nie wtykam nosa w cudze sprawy, zwlaszcza studentow. Pieprzone madrale, mysla, ze wszystkie rozumy zjedli. – W glosie mezczyzny brzmiala zawzietosc.
– On byl przemadrzaly? – spytal Brunetti.
Mezczyzna zamilkl. Nie byl przyzwyczajony do uzasadniania swoich opinii. Po dluzszej chwili odrzekl:
– Nie, nie wiem. Mowilem juz, ze widzialem go tylko kilka razy.
– Prosze podac swoje nazwisko sierzantowi – rzekl Brunetti, wskazujac reka mlodego policjanta i kierujac sie ku domowi. Stojacy przy drzwiach oficer zasalutowal.
– Mial na imie Marco – dobiegl Brunettiego glos lokatora z parteru.
Brunetti poprosil Vianella, zeby sprobowal dowiedziec sie czegos od innych sasiadow. Kiedy Vianello odszedl, policjant przy drzwiach odsunal sie, wskazujac komisarzowi droge na pierwsze pietro.
Brunetti popatrzyl na waskie, ciemne schody. Mimo ze dyzurujacy policjant zapalil swiatlo, ledwie bylo cokolwiek widac. Slaba zarowka jakby nie chciala oswietlac ogolnego zaniedbania i brudu. Odpadajace od scian kawalki tynku i farby zgarnieto noga pod sciane wraz z rozmaitymi innymi smieciami. Wszedzie walaly sie niedopalki.
Brunetti wbiegl po schodach. Juz na polpietrze poczul ten straszny odor. Lepka, gesta, przenikajaca wszystko won rozkladu i zgnilizny, nasilajaca sie z kazdym stopniem. Zblizajac sie do celu, Brunetti przezyl straszliwe chwile, wyobrazajac sobie oblepiajaca go lawine czasteczek, przywierajacych do ubrania, wpadajacych do nosa i gardla i brutalnie przypominajacych o ludzkiej smiertelnosci.
Przy drzwiach mieszkania stal jeszcze jeden mlody policjant. W slabym swietle wygladal bardzo blado. Brunetti zalowal, ze drzwi sa zamkniete, poniewaz to oznaczalo, ze jak sie je otworzy, smrod bedzie jeszcze wiekszy. Policjant zasalutowal i szybko odsunal sie o kilka krokow.
– Mozecie zejsc na dol – powiedzial Brunetti, zdajac sobie sprawe, ze mlody czlowiek stoi tu co najmniej od godziny. – Wyjdzcie sie przewietrzyc.
– Dziekuje, panie komisarzu – policjant zasalutowal po raz wtory, szybkim krokiem wyminal Brunettiego i zbiegl ze schodow.
Slyszac na schodach zblizajaca sie ekipe kryminalistyczna obladowana sprzetem, Brunetti wstrzymal oddech i siegnal do klamki. Juz ja naciskal, kiedy uslyszal, jak jeden z technikow wola:
–
Brunetti otworzyl drzwi. Mimo ze wszystkie okna w mieszkaniu byly otwarte, zapewne przez policje, straszliwy odor zaatakowal ich nosy i usta, przebijajac sie przez won srodkow odkazajacych.
Komisarz na moment zesztywnial, przemogl sie jednak i przekroczyl prog. Bylo to zwykle studenckie mieszkanie. Brunettiemu przypomniala sie wlasna mlodosc. Zniszczona kanapa przykryta jakas kolorowa indyjska plachta zalozona za oparcie i starannie podwinieta pod siedzenia tak, zeby udawac tapicerke, dlugi stol pod sciana, zawalony ksiazkami i zeszytami, kawalek splesnialej pomaranczy, ubrania rzucone byle jak na jednym krzesle, na drugim – znow ksiazki.
Mlody czlowiek lezal na wznak na podlodze kuchni, z lewa reka nad glowa. Zabojcza igla wciaz jeszcze sterczala z zyly, tuz nad lokciem. Prawa reka dotykala glowy, zgieta w charakterystycznym, znajomym Brunettiemu gescie – jego syn robil tak za kazdym razem, kiedy zauwazyl, ze sie pomylil czy wyglupil. Jak mozna bylo sie spodziewac, na stole lezaly lyzeczka, swieca i malenka plastikowa saszetka, zawierajaca to cos, co go zabilo. Brunetti odwrocil oczy. Otwarte okno wychodzilo wprost na okno innego domu, o zamknietych szczelnie okiennicach. Do kuchni wszedl jeden z technikow.
– Moze go zakryc, panie komisarzu? – spytal, spogladajac na chlopca.
– Nie. Lepiej nic nie dotykac, dopoki nie przyjdzie lekarz. Na kogo czekamy?
– Na Guerriera, panie komisarzu.
– Nie na Rizzardiego?
– Nie, dzis ma dyzur Guerriero.
Brunetti skinal glowa i wrocil do salonu. Gumka zaczela go uwierac, wiec zdjal maske i schowal ja do kieszeni. Przez krotki moment smrod wokol jakby sie nasilil. Do kuchni wszedl drugi technik, wnoszac aparat i statyw. Komisarz uslyszal, ze naradzaja sie, jak sfotografowac lezace na ziemi cialo, jak uwiecznic malenki fragment historii, ktorym stala sie smierc Marca, studenta uniwersytetu, lezacego z igla wbita w ramie, ktory mial wzbogacic policyjne archiwa Wenecji, perly Adriatyku. Powoli podszedl do stolu i przyjrzal sie rozrzuconym ksiazkom i kartkom. Taki sam balagan zostawial kiedys on sam, taki sam balagan zostawia teraz jego syn, wychodzac co rano do szkoly.
Na wewnetrznej stronie okladki podrecznika do historii architektury komisarz zauwazyl podpis: Marco Landi. Powoli zaczal przegladac ksiazki i papiery lezace na stole, zatrzymujac sie co chwila nad jakims ciekawszym akapitem czy zdaniem. Marco, jak sie okazalo, przygotowywal referat na temat ogrodow nalezacych do czterech osiemnastowiecznych willi, polozonych miedzy Wenecja a Padwa. Brunetti znalazl ksiazki i fotokopie artykulow o architekturze pejzazu, a nawet kilka szkicow, ktorych autorem byl prawdopodobnie zmarly chlopiec. Jeden z duzych rysunkow przedstawial ogrod tradycyjny. Wszystko w tym ogrodzie, lacznie z najmniejsza roslinka, zostalo narysowane niezwykle starannie. Na wielkim slonecznym zegarze na lewo od fontanny mozna bylo nawet odczytac godzine: czwarta pietnascie. W prawym dolnym rogu rysunku zza grubego oleandra wygladala para zadowolonych, najedzonych krolikow, wpatrujac sie z ciekawoscia w widza. Brunetti wzial drugi rysunek, dotyczacy innego projektu, gdyz przedstawial nowoczesny dom, czesciowo zawieszony nad jakims wawozem czy urwiskiem. Brunetti przyjrzal sie i temu rysunkowi. Tym razem kroliki kpiaco popatrywaly zza wspolczesnej rzezby na trawniku przed domem. Zaczal przegladac reszte rysunkow Marca. Na kazdym byly kroliki. Czasem bylo je trudno znalezc, tak zmyslnie zdawaly sie ukryte: raz siedzialy w jednym z okien bardzo duzego budynku, raz wygladaly