Brunetti nikogo nie dostrzegal. Spojrzal wiec w lewo i zobaczyl schodzaca z gory szara zjawe. Zamknal oczy i zaczal oddychac wolniej. Nastepny dzwiek dobiegl go jakby z polpietra, dokladnie naprzeciw niego, otworzyl wiec oczy i na widok niewyraznej postaci zrobil krok do przodu i krzyknal na caly glos:

– Stac! Policja!

Rozlegl sie dziki, niemal zwierzecy wrzask i cos upadlo Brunettiemu prosto pod nogi, caly czas piszczac tak przerazliwie, ze az komisarzowi wlosy zjezyly sie na glowie.

Chwiejnym krokiem przedarl sie w kierunku frontowej sciany, otworzyl okno i pchnal drewniane okiennice, wpuszczajac swiatlo. Nagle oslepiony, wrocil na dawne miejsce, skad wciaz dobiegal pisk, teraz juz cichszy, nie tak zalekniony i bardziej podobny do glosu ludzkiego.

Gdy tylko Brunetti zobaczyl to wychudzone cialo lezace na podlodze i kulace sie ze strachu przed ciosami, od razu rozpoznal chlopaka. Byl jednym z trojki dwudziestoparoletnich narkomanow, ktorzy od lat walesali sie po Campo San Bortolo, chodzac od baru do baru, z kazdym rokiem coraz bardziej tracac kontakt z rzeczywistoscia. To byl najwyzszy z nich, Gino Zecchino, czesto zatrzymywany za handel narkotykami i napadanie na turystow. Brunetti nie widzial chlopaka od blisko roku i przerazil go jego obecny stan. Mial dlugie, przetluszczone czarne wlosy, z pewnoscia odrazajace w dotyku, wychudzona twarz o zapadnietych policzkach. Najwyrazniej dawno juz stracil przednie zeby. Wygladal, jakby nie jadl od wielu dni. Pochodzil z Treviso, nie mial tu zadnej rodziny i ze swymi dwoma towarzyszami mieszkal gdzies za Campo San Polo. To mieszkanie bylo dobrze znane weneckiej policji.

– Tym razem przeholowales, Gino, wstawaj! – krzyknal Brunetti. – Podnos sie, ale juz!

Zecchino przestal jeczec i zwrocil twarz tam, skad dobiegl do niego glos, wolajacy go po imieniu, choc nierozpoznawalny. Nie poruszyl sie jednak.

– Powiedzialem wstawaj! – wrzasnal Brunetti w dialekcie weneckim, przybierajac gniewny ton. Popatrzyl na lezacego Zecchina. Nawet w tym marnym swietle bylo widac strupy na grzbietach dloni, tam, gdzie narkoman probowal znalezc zyly. – Wstawaj, bo tak ci przykopie, ze zaraz wyladujesz na dole! – Brunetti uzywal jezyka, ktorego przez cale zycie wysluchiwal w barach i celach komisariatow, glownie po to, zeby postraszyc Zecchina.

Mlody czlowiek przeturlal sie na plecy i caly czas oslaniajac cialo rekami, zwrocil twarz w kierunku glosu, choc oczy mial zamkniete.

– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mowie! – rozkazal Brunetti.

Zecchino podczolgal sie pod sciane i przez zmruzone oczy spojrzal na gorujaca nad nim w mrocznym pomieszczeniu sylwetke Brunettiego. Plynnym ruchem komisarz zlapal go za poly marynarki i podniosl, zaskoczony, jak latwo mu poszlo.

Kiedy Zecchino znalazl sie na tyle blisko Brunettiego, ze go rozpoznal, otworzyl szeroko oczy ze strachu i zaczal jeczec:

– Ja nic nie widzialem, ja nic nie widzialem, ja nic nie widzialem…

Brunetti szarpnal go dosc gwaltownie, przyciagajac do siebie.

– Gadaj, co sie stalo! – krzyknal.

– Uslyszalem jakies glosy na dole, jakby klotnie. – Zecchino wyrzucal z siebie slowa pod wplywem strachu. – Na dole, w domu. Na chwile przestali sie klocic, a potem znow zaczeli. Ja… ja ich nie widzialem. Bylem caly czas tam. – Wskazal reka schody prowadzace na strych.

– I co dalej?

– Nie wiem. Slyszalem, jak tu weszli i jak krzyczeli. Ale potem moja dziewczyna dala mi dzialke i juz nie wiem, co sie pozniej dzialo. – Spojrzal na Brunettiego, ciekaw, na ile komisarz mu uwierzyl.

– Chce wiedziec wiecej, Zecchino – rzekl Brunetti, przysuwajac twarz do twarzy narkomana i wdychajac wstretny odor, ktory swiadczyl o martwicy zebow i wielu latach zlego odzywiania. – Musze wiedziec, kto to byl.

Zecchino zaczal cos mamrotac, ale po chwili przerwal i spuscil wzrok. Kiedy w koncu spojrzal na Brunettiego, strach znikl z jego twarzy, a oczy przybraly inny wyraz. Z nieodgadnionych powodow pojawila sie w nich teraz zwierzeca przebieglosc.

– Kiedy wyszedlem, on lezal na ziemi przed domem – powiedzial.

– Ruszal sie?

– Tak, odpychal sie stopami. Ale nie mial… – Zecchino zamilkl. Najwyrazniej cos kombinowal.

– Czego nie mial? – naciskal Brunetti. Nie doczekawszy sie odpowiedzi, potrzasnal chlopakiem, ktory wydal z siebie krotki, urwany spazm. Z nosa zaczelo mu cieknac prosto na rekaw komisarza. Brunetti puscil go i Zecchino zatoczyl sie na sciane.

– Z kim tu byles? – spytal komisarz.

– Z moja dziewczyna.

– Po co tu przyszliscie?

– Pieprzyc sie. Po to tu zwykle przychodzimy.

Brunettiego ogarnelo obrzydzenie.

– Co to byli za ludzie? – spytal, robiac pol kroku w jego strone.

Instynkt samozachowawczy chlopaka wzial gore nad panicznym strachem i w tym momencie przewaga Brunettiego znikla, ulotnila sie niczym narkotyczna wizja. Stal teraz nad tym wrakiem czlowieka, tylko kilka lat starszego od jego syna, wiedzac, ze nie ma szans wyciagnac z niego prawdy. Nagle poczul, ze nie jest juz w stanie ani sekundy dluzej oddychac tym samym powietrzem ani przebywac w tym samym miejscu co on. Przemogl sie jednak i podszedl znow do okna. Spojrzal w dol na bruk, na ktory wyrzucono Rossiego i po ktorym ranny probowal sie czolgac. Powierzchnia w zasiegu co najmniej dwoch metrow od budynku zostala dokladnie uprzatnieta. Nie bylo zadnych workow z cementem, nie bylo ich rowniez w tym pomieszczeniu. Znikly bez sladu, podobnie jak rzekomi robotnicy, ktorych widziano w tym oknie.

Rozdzial 20

Zostawiwszy Zecchina na ulicy, Brunetti powoli ruszyl w kierunku domu, lecz ani lagodny wiosenny wieczor, ani dlugi spacer wzdluz kanalow nie przyniosly mu ukojenia. Nadlozyl sporo drogi, ale potrzebowal rozleglych widokow, zapachu wody i szklaneczki wina, na pocieche, w znajomej kawiarence na placyku kolo mostu Accademia, by przestac myslec o Zecchinie, zwlaszcza o jego przebieglym wyrachowaniu pod koniec spotkania. Przypomnial sobie slowa Paoli, ktora mowila o tym, jaka jest zadowolona, ze nigdy nie pociagaly jej narkotyki, bo bala sie skutkow ich zazywania. Jemu brakowalo takiej otwartosci i sam nigdy niczego nie probowal, nawet kiedy byl studentem i kiedy wszyscy wokol niego popalali trawke, gloszac, ze to najlepsza droga do wyzwolenia umyslu z przesadow dlawiacych klase srednia. Jego koledzy w ogole nie mieli pojecia, ze marzyl wowczas o tym, by dzielic z klasa srednia jej przesady i cala reszte.

Wspomnienie Zecchina wciaz go meczylo i nie mogl myslec o niczym innym. Przy moscie Accademia zawahal sie chwile, po czym postanowil zrobic wielkie kolo i przejsc przez Campo San Luca. Wszedl na schody mostu ze spuszczona glowa, od razu wiec zauwazyl, jak wiele bialych pionowych powierzchni stopni bylo popekanych lub odlupanych. Kiedy ostatnio remontowano most? Dwa, trzy lata temu? A juz wiele stopni wymagalo odnowienia. Zaczal rozwazac, na jakich zasadach przyznawano przedsiebiorcom kontrakt na taki remont, by po chwili znow wrocic myslami do Zecchina i tego, co mu powiedzial, zanim zaczal klaniac. Klotnia. Ciezko ranny Rossi probuje uciec. I ta dziewczyna, gotowa wspiac sie na strych do kryjowki Zecchina, dogadzajaca zachciankom narkomana.

Na widok budynku Cassa di Risparmio skrecil w lewo, minal ksiegarnie i znalazl sie na Campo San Luca. W barze Torino zamowil spritza, stanal z kieliszkiem pod oknem i powiodl spojrzeniem po ludziach krecacych sie po placu.

Signory Volpato ani jej meza nie bylo. Wypil ostatni lyk spritza, odstawil kieliszek na kontuar i podal barmanowi kilka banknotow.

– Nie widze jakos signory Volpato – rzucil od niechcenia, wskazujac glowa campo.

Barman wreczyl mu paragon i reszte.

Вы читаете Znajomi Na Stanowiskach
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату